Andrzej Kulka » Przewodniki - Przez Świat III » Rowerem do Arktyki
Rowerem do Arktyki

Przemysław Pawłucki


Westbytoppane

Wstaję dokładnie o 3.34 - ani wcześnie, ani późno. W sytuacji, gdy panuje wieczny dzień, pojęcie czasu przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie. Słońce będące wysoko na niebie grzeje przez szybę. W środku jest chyba z +15 stopni C. Leniuchuję uzupełniając przy okazji dziennik wyprawy. O 5.00 wychodzę i udaję się na pobliską górę. Chcę obejrzeć ten fantastyczny świat z wysoka. Szczęście mi sprzyja. Jest stosunkowo ciepło i nadzwyczaj słonecznie. Nad głową bezchmurne niebo. Wspinam się idąc po drobnych, osuwających się kamykach. Wychodząc coraz wyżej podziwiam z każdą chwilą piękniejszą panoramę. Po dwudziestu minutach z lekką zadyszką staję na szczycie. Obraz, który ujrzałem, przeszedł moje najśmielsze oczekiwania. Wspaniałe góry pokryte lśniącymi w słońcu lodowcami, głębokie, zielone doliny pełne rzek i strumieni. Nagle uświadamiam sobie, że oto spełniło się moje wielkie marzenie. Nie mogę powstrzymać łez, łez szczęścia. Majestat natury, niezapomniane krajobrazy, odczucia, których nie da się opisać - za to wszystko warto było zapłacić cenę całorocznych wyrzeczeń, cenę ogromnego wysiłku i litrów wylanego potu. Usiadłem i siedzę tak pół godziny, napawając się w kompletnej ciszy widokami, o których nawet nie marzyłem. Następnie przechodzę granią na sąsiedni, wyższy szczyt. Moim oczom ukazuje się morze o niespotykanym, turkusowym kolorze wcinające się między góry. Zdawało by się wcześniej, że już nic piękniejszego nie mogę ujrzeć, a jednak. Widoczność sięga dziesiątków kilometrów. Pół godziny później, brodząc w śniegu, docieram na najwyższy szczyt w okolicy - Westbytoppane (980 m n.p.m.). Zaczynam rozumieć alpinistów zdobywających najwyższe szczyty świata, podróżników odkrywających nieznane lądy. Myślę, że w jakimś stopniu udaje mi się odczuć to, co oni czują podczas swych największych wypraw. Chyba już wiem, dlaczego ryzykują. Ze szczytu w całej okazałości mogę podziwiać białą i gładką przestrzeń ograniczoną górami - lodowiec Bogerbreen. Systematycznie robię zdjęcia, wiele z nich ze statywu przez co szybko "kostnieją" mi ręce, które później ciężko jest ogrzać. Pogoda w dalszym ciągu wymarzona. Co jakiś czas, nagle, jakby spod ziemi pojawia się mgła, która ogranicza widoczność do dwóch metrów. Chwilę później znika równie szybko i tajemniczo, jak się pojawiła.

Doliny - Bodalen, Fardalen

Do chatki wracam tą samą drogą. Tutaj zjadam pierwszy tego dnia posiłek, następnie pakuję się i ruszam w dalszą drogę. Na odchodnym zostawiam właścicielowi w podzięce kilka batonów prosto z Polski. Przechodzę obok kolejnego lodowca, schodzę do następnej doliny - Bodalen, która z każdym krokiem robi się coraz szersza. Maszeruję przeważnie korytem rzeki. Co chwilę spotykam pasące się renifery, od których niemal trzeba się odganiać. Jest bezwietrznie i cicho. Słychać jedynie delikatny szum strumieni. Idąc cały czas prosto można dojść do Isfjordu, ja jednak po paru godzinach marszu skręcam w prawo, do kolejnej doliny - Fardalen. Mając mapę z zaznaczonymi poziomicami, nie sposób tu zabłądzić. Widzę w oddali domek. Wydaje się, że mam do niego pół godziny drogi. W rzeczywistości dotarcie tam zajmuje mi 3 godziny. Znów te zwodnicze odległości, które w Arktyce bardzo trudno ocenić. Świeże i przejrzyste powietrze oraz brak punktów odniesienia na przykład drzew sprawia, że "wszędzie jest blisko". Niestety chata jest zamknięta. Idę jeszcze godzinę i tuż przy lodowcu rozbijam namiot. Widzę kolejny domek, niedaleko - ale któż to wie. Jestem wykończony, ramiona mi "odpadają". Zjadam trochę suchego prowiantu i nawet nie wiem kiedy udaję się do "krainy snów".

Budzi mnie jakiś szmer. Coś ociera się o namiot, głośno sapie. Zdrętwiałem, zimny dreszcz przeszedł po plecach, na czole czuję krople potu. Czyżby biały niedźwiedź? Boję się nawet głośno oddychać. Na zewnątrz cały czas coś łazi. Co chwilę słychać pomruki. Czuję strach. Co prawda mam duży nóż myśliwski, którym mogę misiowi co najwyżej wyczyścić pazurki, ale nie wiem, czy go to zadowoli. Mijają minuty i nic się nie zmienia. Po godzinie mam dość, powoli wyglądam na zewnątrz. Uff, to tylko dwa renifery leżą sobie pół metra od namiotu skubiąc mech. Mają szczęście, że nie mam broni palnej, którą zresztą można nie mając żadnych pozwoleń wypożyczyć w Longyearbyen. Powoli dochodzę do siebie. Zwijam obóz i ruszam dalej, przez wąwóz Endalen. Dochodzę do kopalni, tu zaczyna się droga. Dziwaczne uczucie, gdy po długim, kilkudniowym marszu po grząskim terenie postawi się stopę na twardym gruncie. Dalej idąc drogą wracam do swojego "stalowego rumaka". Wszystko jest na swoim miejscu. Zakładam sakwy na rower i wracam do miasta. Co za ulga pozbyć się z pleców bagażu. Na poczcie wysyłam jeszcze kilka kartek, odwiedzam sklep. Znajduję się w strefie wolnocłowej, dzięki czemu większość towarów jest o wiele tańsza niż w Norwegii. Kręcąc się trochę po mieście spotykam polskich turystów (grupa z Warszawy, którą przywiózł Marek). Idziemy razem na jedyne tu, znajdujące się naprzeciw lotniska, pole namiotowe. Istnieje tu możliwość skorzystania z "miejscowych" namiotów, których kilka jest rozłożonych przez całe lato. Wieczorem podejmuję decyzję o skróceniu pobytu na Spitsbergenie o jeden dzień. Niedługo jesień, a ja mam jeszcze dwa cele do osiągnięcia - Przylądek Północny (Nordkapp) i Kirkenes, miasto, gdzie "diabeł mówi dobranoc". Jutro rano odlatuję, więc idę jeszcze na ostatni spacer. Staję nad brzegiem fiordu i całym sobą chłonę ten niesamowity świat. Jest połowa sierpnia. Załapałem się właśnie na niezwykły spektakl - widok mitycznego słońca o północy. Jest to jedno z ostatnich przedstawień w tym roku.

Troms - Altafjord

Pobudka o 6.00, poranna toaleta i na lotnisko. Jest bezchmurne niebo i tak ciepło, że można chodzić w samej koszulce. Lecimy. Z okien samolotu po raz ostatni oglądam ten cudowny zakątek naszej planety i wiem, że kiedyś tu wrócę. Już bym chciał być z powrotem. Przeżyłem tu najszczęśliwsze pięć dni w moim życiu. A w zasadzie to jeden, bardzo długi. Zdumiewające, że tak odległy i dziki ląd jest tak bezpieczny. No, może z jednym wyjątkiem - białym stworzonkiem na czterech łapkach. Troms¸ zastaję takim jakim je zostawiłem - skąpane w deszczu. Wydaje się jednak dużo cieplejsze chociaż jest +13 stopni C.

Przed opuszczeniem miasta odwiedzam planetarium, gdzie oglądam film o słońcu o północy, zorzy polarnej oraz kilka migawek o tym, jak wygląda miasto podczas nocy polarnej. Płacę za tę przyjemność 50 koron i są to dobrze wydane pieniądze. Żegnam się z księżmi. Naprawdę przyjęli mnie jak członka rodziny i jestem im za to bardzo wdzięczny. Dzięki!

Od Nordkapp, ubiegłorocznego, niespełnionego marzenia dzieli mnie trzy dni drogi. Jadąc w lekkim deszczu, 25 kilometrów za Troms¸ skręcam w boczną drogę, która po dwóch przeprawach promowych doprowadza mnie do trasy E6 zwanej "Drogą Arktyczną". Powoli oswajam się z otaczającym mnie, północnym krajobrazem. Pustka, brak zabudowań i co jakiś czas pojawiające się zagajniki brzozy karłowatej to jego charakterystyczne elementy.

Pokonując górzystą trasę przy fiordzie Kvżnangen podziwiam wspaniałą panoramę cieśniny. Oczarowuje mnie widok porozrzucanych po fiordzie wysepek, na które co chwilę rzucają swój cień szybko poruszające się chmury. Niebawem wkraczam w granice Finnmarku. Około 200 kilometrów od Troms przydrożna tablica informuje, że znalazłem się w tym najrzadziej zaludnionym okręgu Norwegii. Większość jego powierzchni zajmuje tundra, gdzie królują trawy, mchy i porosty, wśród których chrobotek alpejski jest głównym przysmakiem reniferów. Przez kilka kilometrów jestem zmuszony jechać po straszliwych wertepach (droga jest w budowie), obawiając się o przedni bagażnik, który pękł kilka dni wcześniej. Później asfalt gładki jak szkło sprawia, że rower "sam" jedzie. Nocleg znajduję nad Altafjordem, wśród ruin po umocnieniach z II wojny światowej. To tutaj w czasie wojny Niemcy ukrywali swój największy okręt - pancernik "TIRPITZ", i to właśnie w tym miejscu został on uszkodzony przez brytyjskie podwodne "liliputy". Stojąc nad urwiskiem i obserwując otoczenie w świetle zachodzącego słońca czuję ducha historii tego miejsca.

Źródło: TravelBit

TravelBit Tekst pochodzi z książki
wydanej przez Agencję Travelland
prowadzonej przez
Centrum Globtroterów TravelBit

 warto kliknąć

<< wstecz 1 2 3 4 5 6 7 8 dalej >>
Przewodniki - Przez Świat III
WARTO ZOBACZYĆ

Lanckorona i Kalwaria Z.
kontakt
copyright (C) 2004-2005 Andrzej Kulka                                             powered (P) 2003-2005 ŚwiatPodróży.pl