Park Narodowy Dovrefjell
Nocuję nad rwącą rzeką. Obok biwakuje młody rowerzysta z Niemiec, który opowiada mi o słynnym, nie tylko w Norwegii, corocznym wyścigu kolarskim dla wszystkich - Trondheim - Oslo. Uczestnicy muszą w ciągu jednej doby przejechać 540 km. Może i ja kiedyś spróbuję. Kolejnego dnia walczę z krótkim, lecz niewiarygodnie stromym podjazdem, prowadzącym szutrową drogą przez las - skrót do miejscowości Sel. Na zawsze zapamiętam, jak ogromny wysiłek musiałem włożyć w to, by wyprowadzić rower na przełęcz. Żar z nieba, pot, chmary much i komarów. Piekło. Później ponad 3-godzinna walka z przeciwnym wiatrem, Dombas i kolejny płaskowyż, na który wyprowadza mnie szeroka droga - Park Narodowy Dovrefjell, tym razem bez śniegu na poboczach. Znów jadę nocą. Przez te "prawie białe" noce organizm mi się rozregulował. Boję się, co będzie na dalekiej północy, gdy słońce przestanie chować się za horyzont. Na drodze jestem tylko ja i wielkie ciężarówki (spotykałem je wyłącznie nocą), których kierowcy często pozdrawiają mnie głośnymi syrenami. Czuję w takich chwilach przypływ nowych sił. W czasie mego przejazdu przez Dovrefjell nagle zaczyna padać śnieg. Ma również miejsce ciekawe zdarzenie. Około północy wyprzedził mnie samochód osobowy, zatrzymał się i wysiadł z niego mężczyzna, który zaczął bić brawo. Czegoś takiego jeszcze nie przeżyłem. Poczułem w tym momencie, że naprawdę ktoś docenia mój wysiłek. Przyjemne uczucie.
Trondheim
60 km za Oppdal w przydrożnej toalecie, których sieć "oplata" całą Norwegię, z ciekawości zaglądam do części przeznaczonej dla niepełnosprawnych i matek z dziećmi. Nie mogę uwierzyć. Obszerna, ocieplana, z gorącą wodą, duże lustra, a to wszystko tuż przy drodze. Nie namyślając się długo "zarządzam" generalne mycie. Gorąca woda - pierwszy raz od zejścia z promu. Następnego dnia klucząc rowerowymi ścieżkami wjeżdżam do Trondheim - trzeciego co do wielkości miasta Norwegii. Główną atrakcją tej duchowej stolicy kraju jest największy średniowieczny budynek Skandynawii - słynna katedra Nidaros Domkirke. W niej znajduje się grób króla i świętego Olafa II, do którego od wieków pielgrzymowali ludzie z całej Norwegii i Szwecji. Katedra jest również miejscem koronacji norweskich monarchów. Jadąc przez most od razu zauważam jej górującą nad drzewami spiczastą wieżę. Obowiązkowa wizyta w biurze informacji turystycznej skąd wynoszę całą reklamówkę darmowych folderów; odwiedzam również znajdujący się nad brzegiem fiordu targ rybny pełen znanych mi i nieznanych owoców morza. Unoszący się tu intensywny zapach przypomina, że czas na posiłek. Przed supermarketem, na ławce, raczę się wyśmienitym norweskim mlekiem, chlebem z dżemem i bananami. W pewnym momencie podchodzi do mnie starszy mężczyzna. Słabą angielszczyzną pyta skąd pochodzę, po czym bierze do ręki małą książkę, otwiera na odpowiedniej stronie i podsuwa mi ją pod nos. Z wrażenia o mało się nie udławiłem. Ale numer - cała strona tekstu po polsku (sąsiednia po chińsku). Okazało się, że facet jest świadkiem Jehowy. Wyjazd z miasta ścieżkami dla rowerów okazuje się równie skomplikowany jak wjazd. Niebo szybko pokrywa się ciężkimi, ołowianymi chmurami. Mam złe przeczucia.
Stało się. O kilku następnych dniach wyprawy chciałbym jak najszybciej zapomnieć. Załamanie pogody przyszło nagle i niespodziewanie. Mam uczucie jak gdyby "złe moce" chciały odrobić wszystkie słoneczne dni, jakie mi wcześniej podarowała natura. Mokre niebo, mokry rower, mokre ciuchy i buty, mokra jezdnia… Boję się otworzyć konserwę. Wydaje mi się, że nawet powietrze w oponach jest mokre. Dokuczliwe zimno, lejąca się z góry bez chwili przerwy woda i najgorsze - silny wiatr prosto w twarz. Oddałbym wiele za chwilę przy ognisku. Łzy bezsilności. Wielokrotnie mam ochotę rzucić rower, wsiąść do pociągu (w te rejony jeszcze dociera) i wrócić do "normalnego" świata, gdzie świeci słońce. Ważne jest w takich chwilach, by nie ulec, nie dać się skusić wygodzie (np. przejechanie jakiegoś odcinka pociągiem), gdyż później będzie niewiarygodnie trudno z tego zrezygnować.
Koło Podbiegunowe
W okolicy koła podbiegunowego słońce jakąś niewyobrażalną siłą przebiło się przez chmury i oświetla budynek Ośrodka Koła Polarnego. Jego bardzo oryginalny kształt sprawia, że z daleka wygląda jak UFO. W budynku mieści się m.in. poczta, gdzie można kupić certyfikat potwierdzający fakt przekroczenia koła podbiegunowego 66°33'0" N. Po 10 min. pogoda powraca do normy. Wciąż leje, lecz ta krótka słoneczna chwila daje mi nadzieję, że będzie lepiej, pomaga przetrwać.
Schnąć zaczynam za miastem Fauske, a do Bodo wjeżdżam już przy bezchmurnym niebie. Nigdy nie myślałem, że można tak się cieszyć widząc błękit nad głową. Z Bodo już tylko krok na Archipelag Lofotów. Cztery godziny czekam na prom, który za 98 koron zawozi mnie na te oddalone od cywilizacji wyspy. Po drodze dwa przystanki. Pierwszy na wyspie Rost, małej, słynącej na cały świat z ogromnej ilości morskiego ptactwa. Charakterystycznym elementem tutejszego krajobrazu są wielkie, drewniane konstrukcje, na których w sezonie suszone są ryby. Z ciekawością obserwuję, jak palety pełne zasuszonego "na kamień" dorsza ładuje się na statek. Drugi postój - na wyspie Varoy. Krajobraz jest tu bardziej zróżnicowany. Są tu płaskie, podmokłe tereny jak również wyrastające prosto z morza góry. Symbolem tej bogatej w ptaki wyspy jest MASKONUR - pocieszne skrzyżowanie pingwina z papugą. Po 20 minutach przerwy w rejsie płyniemy dalej. Zostawiamy za sobą rząd małych, stromych wysepek, które nieustannie walczą z morskimi falami. Tajemniczego wyglądu nadaje im nisko już położone słońce. Chwilę później podziwiam jeden z cudów natury - zachód słońca. Jest w tym coś urzekającego, gdy na linii horyzontu pomarańczowa kula "zanurza" się w wodzie. Na Lofoty przybijamy w miejscowości Moskenes. Ponieważ jest już północ, szukam miejsca na nocleg. Wszystkim, którzy przypłyną tu o tej porze, proponuję udać się na południe, w kierunku miejscowości o najkrótszej w Norwegii nazwie A. Po 3-4 km na zakręcie, tuż przed tabliczką z napisem Tind, po prawej stronie jest dobre miejsce na biwak. Jest tu małe jezioro ze słodką wodą - informacja o tyle istotna, że w przeciwieństwie do pozostałej części Norwegii, na Lofotach nie jest łatwo o miejsce na obozowisko, na dodatek z pitną wodą. Jem posiłek i układam się do snu. Ostatnią rzeczą tego dnia, jaką zapamiętuję, jest zapach ryb i wodorostów przyniesiony przez wiejący od pobliskiej zatoki ciepły wiatr.
Lofoty
Budzi mnie gorąco. Namiot pod wpływem słońca zamienia się w saunę. Wykorzystuję moment i wypakowuję sakwy. W ciągu 2 godzin wszystkie rzeczy schną "na pieprz". Ruszam. Pogoda jest wspaniała. Prąd Zatokowy (Golfsztrom) sprawia, że Lofoty nie mają surowego klimatu tak charakterystycznego dla tych szerokości geograficznych. Zatrzymuję się co chwilę robiąc zdjęcia. Fotografuję kolonię mew usytuowaną na skale tuż przy drodze, później osadę Reine - chyba najwdzięczniejszy na całym archipelagu temat dla fotoamatorów. Polodowcowe cyrki skalne wokół tej miejscowości są również znakomitym i popularnym terenem do wspinaczki dla alpinistów. Droga często wije się po półkach skalnych tuż nad brzegiem morza. Zadziwia mnie roślinność - bujne trawy, piękne, ożywiane wiatrem kwiaty. Tego się tu nie spodziewałem. Jestem świadkiem niesamowitego zjawiska. Nagle, nie wiadomo skąd, pojawia się gęsta, wilgotna mgła i dosłownie w ciągu 30 sekund z pięknej, słonecznej pogody robi się pochmurno i nieprzyjemnie. Po kilku minutach znów świeci słońce, generalnie jednak pogoda zaczyna się pogarszać. Lofoty są bardzo popularne wśród rowerzystów. Po drodze spotykam ich wielu obładowanych mniej lub bardziej, jednak w porównaniu ze mną wszyscy reprezentują wagę "lekką". Widoki dookoła są zachwycające. Postrzępione, wysokie na kilkaset metrów góry, wspaniałe łukowate mosty łączące wyspy ze sobą, samotne skalne wysepki pochodzenia polodowcowego, tzw. Szkiery, otulone szczelnie mgłą ścielącą się na morzu tak, że widać tylko ich szczyty. Zatrzymuję się przy przydrożnym stoliku na posiłek. Spostrzegam białą, wyraźnie kontrastującą z otoczeniem, piaszczystą plażę, gdzie podobno często kąpią się ludzie. Jest to zaskakujące zważywszy na położenie geograficzne wysp. Między wyspami Flakstadoya i Vestvagoy jestem zmuszony przejechać przez podmorski Nappstraumtunnelen o długości 1780 m. Nic przyjemnego. Połowa drogi pod górę, jest zimno i wilgotno, a na dodatek wydzielona ścieżka dla rowerów, którą jadę, jest bardzo wąska. Nie zmienia to jednak faktu, że jego konstruktorom należą się słowa uznania. Podróżując przez Lofoty nie sposób nie zauważyć czerwonych chat rybackich zwanych RORBUER. Budowane one były z rozkazu króla już od roku 1140 i służyły rybakom przybywającym na wyspy, którzy wcześniej sypiali pod przewróconymi do góry dnem łodziami. Dzisiaj chaty te wynajmowane są turystom, co (gdy weźmie się pod uwagę ilość osób mogących tu zanocować) jest tańsze od campingu. W miejscowości Leknes zjeżdżam z głównej drogi E10 na trasę nr 815. Pogoda popsuła się na dobre. Jest chłodno, gęsta mgła sprawia, że miejscami nie widać nic prócz asfaltu. W pewnym momencie zauważam wielkie pole borówek, gdzie przez godzinę najadam się do syta. Dalej most i znów jestem na E10. Po jakimś czasie oczom moim ukazuje się kolejny most - Gimsoystraumen Bru, najwspanialszy ze wszystkich, jakie widziałem poprzednio. To wygięte w łuk cudo o długości 840 m łączy ze sobą wyspy Vestvagoy i Austvagoy. Jego najwyższy punkt ukryty jest w chmurach. Osobliwe to uczucie jechać w kompletnej ciszy "drogą do nieba". Namiot rozbijam 11 km przed Svolvar. Mam sąsiadów - dwie pary "made in Italy". Gdy już się ulokowałem, przychodzi do mnie jeden z mężczyzn i przynosi szklankę herbaty. Szkoda, że nie jest ciepła, ale ponieważ jestem spragniony, wypijam wszystko jednym "duszkiem". Pali. Z trudem powstrzymuję kaszel i łzy usiłując trzymać fason. Herbata marki whisky. Facet patrzy na mnie z niedowierzaniem. Dopiero później, gdy dowiaduje się, że jestem Polakiem, jakby łatwiej mu pojąć wcześniejszy "incydent".
Źródło: TravelBit