Stryn - Briksdalsbreen
Następnego dnia w biurze IT w Stryn uśmiechnięta pani informuje mnie, że najatrakcyjniejszym miejscem do zetknięci się z Jostedalsbreen - największym kontynentalnym lodowcem Europy - jest wioska Briksdal. Udaję się więc wzdłuż fiordu do Olden, a stąd 24-kilometrową doliną na spotkanie z "ojcem fiordów". Droga w większości prowadzi wzdłuż jeziora, ale idzie mi strasznie ciężko (zniecierpliwienie?!). Znów przeżywam chwile strachu. Jadąc, widzę z daleka krótki, blaszany tunel, widzę wjazd do niego i wyjazd. Bez zastanowienia wjeżdżam więc bez zapalania świateł i nagle ogarniają mnie "egipskie" ciemności. Ani w przód, ani w tył. Długie chwile zajmuje mi znalezienie świateł w sakwach. W tym czasie serce wykonuje szaleńczy taniec, wydaje mi się, że jego dudnienie odbija się od ścian. Dobrze, że nic nie jechało z tyłu bo mógłbym wrócić do domu trochę płaski. Okazało się, że tunel ma kształt litery "S". W końcu krótkim, stromym podjazdem osiągam hotel. Jest tu kilka kiosków z pamiątkami, można też wynająć dorożkę, która dowozi pod lodowiec, jednak ostatni odcinek i tak trzeba pokonać pieszo. Rower zostawiam na dole (jest zakaz wjazdu) i po 20 min. wspinaczki docieram do Briksdalsbreen - jednego z jęzorów lodowego olbrzyma. Jest późne popołudnie, ostatni turyści kończą zwiedzanie. Zostaję sam. Panuje tajemnicza cisza, od czasu do czasu przerywana potwornym hukiem pękającego lodu, którego wielkie bloki spadają w dół. Echo skacze po skałach potęgując klimat grozy. On żyje!!! Ogrom zjawiska przytłacza. Kawałki niebieskiego lodu pływają po jeziorku znajdującym się u stóp lodowca. Woda w nim jest mętna i przeraźliwie zimna. Otaczająca mnie przyroda i samotność sprzyjają filozoficznej zadumie. Nawet nie wiem, kiedy upłynęło 2 godziny. Schodzę do roweru i wracam do drogi nr 60. W tę stronę jazda jest jak marzenie - szybka, z wiatrem w plecy. Z Olden jadę na południe. W Utvik zaskakuje mnie podjazd na przełęcz (630 m npm). W jego połowie zapadający zmrok i siąpiący deszcz zmuszają mnie do zakończenia jazdy. Włażę w śpiwór i śpię pod gołym niebem w małym lasku, pomiędzy dwiema serpentynami. Rozciąga się stąd rozległa panorama fiordu, widać wyrastające z wody wzniesienia otulone wieczorną mgiełką. Jest cicho i spokojnie.
Vatedalen - Flam
Po opuszczeniu doliny Vatedalen, na drodze nr 625 natrafiam na osobliwą niespodziankę - Fjżrlandstunnelen o długości 6385 m poprowadzony pod lodowcem. Kolejne dzieło trollów? Tradycyjnie już przytwierdzono na nim znak zabraniający jazdy rowerem, a objazd to ponad 100 dodatkowych kilometrów. Jak na desperata przystało włączam światła, zmawiam krótki pacierz i ruszam przez tunel. Z pewnością jest to najszybszy płaski odcinek podczas wyprawy. "Zadylałem" jak dwa śmiertelnie przestraszone zające w jednym, szczęśliwie nikogo nie spotykając po drodze. Dalej już jazda w dół do przeprawy promowej we Fjżrland. Po drodze znajduje się nowoczesne NORSK BREMUSEUM (Centrum Norweskich Lodowców), gdzie można w ciekawy i przystępny sposób wzbogacić własną wiedzć na temat lodowców. Na przystani 40 minut oczekiwania; później zdzierają ze mnie 30 koron i już płynę. Ciepło panujące w kabinie "rozkleja" mnie. Sadowię się w wygodnym fotelu, powieki stają się ciężkie, głowa leci… i tak przeleciała podróż do Hella. Stąd jadę kilkanaście kilometrów do Leikanger i dalej ekspresowym stateczkiem do wioski Flam. Większa część rejsu odbywa się wąskim Aurlandsfjordem. Statek mknie po wodzie zostawiając za sobą spieniony ślad. Dookoła roztacza się wspaniała sceneria norweskich fiordów otoczonych pasmami gór o łagodnych wierzchołkach. Zauważam domki przyczepione do skał, dostępne jedynie od strony morza - wspaniałe samotnie doskonale ukryte przed cywilizacją. Do Flam przybijamy już po zachodzie słońca. Pierwszy raz nocuję na campingu.
Tunele Aurland
Przed odjazdem odwiedzam biuro IT. To właśnie we Flam znajduje się najbardziej stroma linia kolejowa w Europie, i to właśnie tutaj można rozpocząć wycieczkę po najbardziej znanym górskim szlaku rowerowym w Norwegii - Szlaku RALLARVEGEN. Rok wcześniej, w czerwcu, próbowałem się z nim zmierzyć, jednak ogromne ilości śniegu uniemożliwiły mi przejazd. Szczerze mówiąc, obecnie mam już dość samotnej tułaczki, przyrzekam więc sobie, że ten zakątek Norwegii poznam dokładnie w następnym roku. Jadę drogą nr 50 przez Aurland do Hol. Pierwsze 19 km to czysta przyjemność, jazda na luzie. Dalej znów się zaczęło. Wjazd do tunelu, później chwilę serpentyn i kolejny tunel; i tak kilka razy. Tunele prowadzą stromo pod górę, są wąskie, nieoświetlone, a droga w nich ma bardzo złą nawierzchnię. Ruch odbywa się w jednym kierunku na zmianę i regulowany jest przez światła tak, że ruszam ze swoją "grupą", ale zwykle w połowie tunelu mijają mnie pojazdy jadące z naprzeciwka. Jak na złość akurat teraz wysiadają mi światła i poruszam się prawie po omacku. Horror. Z tą drogą to trolle przesadziły! Tylko dzięki Opatrzności udaje mi się wyjść z tego cało. Po kilkugodzinnej mordędze droga "znormalniała" prowadząc przez płaskowyż. Dookoła widzę pełno domków letniskowych, jest jezioro. Dla Norwegów jest to popularne miejsce letniego wypoczynku. Z Geilo - znanego ośrodka narciarstwa i snowboardu - jadę na południowy wschód. Zaraz za Flesberg postanawiam skrócić sobie trasę jadąc leśnymi traktami. Jest piękna pogoda, więc chcę jeszcze choć przez chwilę chłonąć wspaniałe krajobrazy Norwegii, napawać się ciszą, samotnością, brakiem cywilizacji. Nieco "wytrzęsiony", gdyż szutrowe drogi były "lekko" pofałdowane i bardzo rozbawiony spotkaniem z owcą, która przez 2 km biegła przed rowerem z prędkością 15 km/h pobrzękując dzwonkiem i wymachując mi przed nosem tłustym tyłeczkiem z fikuśnym ogonkiem zanim nie wpadła na to, że przecież może zejść z drogi, docieram do Skotselv skąd dalej znaną mi już trasą udaję się do Oslo. W stolicy kilka godzin przeznaczam na zwiedzanie jej atrakcji, których nie miałem okazji obejrzeć na początku wyprawy.
Wsiadam na ogromny biały prom "KING OF SCANDINAVIA" płynący do Kopenhagi i punktualnie o 17 odbijamy od brzegu. Stojąc na pokładzie patrzę jak Oslo robi się mniejsze i mniejsze. Żegnają mnie czerwone, lśniące w słońcu wieże Ratusza, kontury fortecy Akershus zlewają się z kamienistym wybrzeżem. Łzy stają mi w oczach. Mam uczucie, że poznałem zaledwie cząstkę Norwegii, rozległego i pięknego kraju, do którego trzeba wracać wiele razy by zdobywać coraz to nowe górskie drogi, by podziwiać z nich malownicze zatoki, strome skaliste zbocza schodzące do morza i dzikie pustkowia, by przeprawiać się przez liczne fiordy wcinające się w ląd na dziesiątki kilometrów. Z łatwością można tu dotrzeć do prawdziwie surowych i niezapomnianych krajobrazów. Wiem, że już niedługo zatęsknię do chwili, w której znów wśród dziewiczej przyrody powędruję szlakami Norwegii.
Źródło: TravelBit