Geirangerfjorden
Dzień powitał mnie wspaniałym słońcem. Zwijam się nadzwyczaj sprawnie i wyruszam trasą GOLDEN ROUTE (tak nazywany jest odcinek drogi pomiędzy Andalsnes a Geiranger) na podbój Trollstigen. Po godzinnej jeździe przepiękną, głęboką doliną, początkowo płasko później lekko pod górę dojeżdżam do parkingu. Znak "uwaga trolle" informuje, że znajduję się u podnóża słynnej drogi. Już z daleka widoczne są dwa potężne wodospady spadające z hukiem srebrzystymi wstęgami z wysokich, szarych i postrzępionych skał. Nadają one dolinie niespotykanego uroku. 11 zakrętów i 8 km podjazdu na wysokość 850 m npm - to przede mną. Pierwsze zakosy usytuowano na północnej ścianie doliny. Wyraźnie widać jak konstruktorzy tej trasy (trolle?) musieli wyciąć kawał pionowej skały by było gdzie położyć asfalt. Znaki ostrzegają przed kamiennymi lawinami. Patrzę w górę skąd co chwilę spadają małe odłamki. Wielki głaz leżący na drodze, kawałek urwanej jezdni wraz z barierką oraz wyobraźnia sprawiają, że przejeżdżam tędy w ekspresowym tempie. Później usytuowane na wschodniej ścianie krótkie serpentyny doprowadzają mnie na przeciwną stronę doliny, gdzie przebiega najatrakcyjniejsza część "Drogi Trollów". Jadę przez kamienny most, pod którym przepływa okazały i hałaśliwy wodospad Stigfossen. Drobiny wody przyjemnie chłodzą twarz. Zatrzymuję się tu na chwilę podziwiając potęgę i majestat natury. Widok ten na długo pozostawię w pamięci. Ruch na drodze nie tak wielki, jakiego się spodziewałem, w końcu to już po sezonie. Na rowerze jadę tylko ja. Filmujący Niemcy z radością "łapią" mnie w kadr. Chwilę później wyprzedza mnie przechylony na prawą stronę autobus z japońskimi turystami. W jednym momencie pstryka czterdzieści aparatów, czuję się jak bohater dnia. Trochę wyżej inny autobus ma problemy na ciasnym zakręcie - "bierze" go na dwa razy blokując na chwilę przejazd. Pogoda wymarzona, jest wręcz upalnie. Z mozołem pnę się wyżej i wyżej, z każdą chwilą mogę zajrzeć coraz dalej w głąb wąwozu, aż dostrzegam błękit fiordu. Ze wzruszenia brak mi słów. Ostatni zakręt i trawersem docieram na górę. Tu, przy schronisku, chwilę wypoczywam, kupuję pocztówki i dla ukochanej małą figurkę tutejszego władcy - pociesznego trolla. Jadę na punkt widokowy, skąd mogę obejrzeć przejechany wcześniej dystans. Rzadko spotyka się wspaniałe drogi, które z góry można podziwiać w całości, gdzie ma się wgląd w każdy ich szczegół. Taką jest Trollstigen - bardzo atrakcyjna, a zarazem nie należąca do najtrudniejszych. Wyjazd od parkingu do schroniska zajął mi tylko 48 minut. Po godzinnej przerwie ruszam dalej. Jeszcze trochę pod górę, przełęcz i coś, na co czekałem - fantastycznie długi zjazd do doliny Valldalen. Mógłbym tak bez końca, nie kręcąc "łykać" kilometry. Dojeżdżam do szmaragdowego fiordu. Zdumiewające ile różnych barw może mieć morze. Jakiś czas jadę brzegiem i znów, w Linge, czeka mnie przeprawa promem. Do tego w krainie fiordów trzeba się przyzwyczaić. Początkowo jest to duża atrakcja, która z czasem zaczyna nieco nużyć. Myślę jednak, że bez tych biało-czarnych stateczków fiordy straciły by to "coś", co po części nadaje im charakteru; a może jest ich duszą? Po drugiej stronie znów podjazd. Szybko nabieram wysokości. Słoneczko cały dzień operuje na niebie i doceniam to, gdyż wystawione ku morzu zachodnie wybrzeża Norwegii każdego lata otrzymują sporą dawkę opadów. Pokonuję tunel o długości 605 m i staję na szczycie. Przed sobą w oddali widzę groźne, posępne góry, w dole, niczym na dnie piekła, przycupnęła osada Geiranger. Zjazd Orneveien ("Drogą Orłów") to duże przeżycie. 7 km stromą, wąską i niezwykle krętą drogą, rozgrzewa hamulce i rafki do czerwoności. Gdzieś w połowie zatrzymuję się i z zachwytem oglądam jeden z cudów Norwegii - Geirangerfjorden, mały i zdecydowanie najpiękniejszy fiord w tym kraju (a widziałem ich wiele). Głęboki, wąski wąwóz wypełniony niewiarygodnie zieloną tonią wody. Pionowe skały zadziwiająco dokładnie powtarzające każdy zakręt wyrzucają srebrne nitki potoków, wśród których prym wiedzie wodospad Syv Sostre ("Siedem Sióstr"), nazwany tak dlatego, gdyż rozwidla się na siedem pojedynczych wstęg; szczyty pokryte płatami śniegu - nie mogę oderwać oczu. Żałuję tylko, że słońce stoi dokładnie nad fiordem i ciężko jest zrobić dobre zdjęcie. "Droga Orłów" sprowadza mnie z wysokości kilkuset metrów na poziom morza. Geiranger jest wioską typowo turystyczną, więc ceny są tu wysokie. Wydostać się stąd można albo dwoma bardzo stromymi drogami, albo promem do miejscowości Hellesylt. Właśnie wariant promowy jest ostatnim etapem trasy Golden Route, która bez wątpienia zasługuje na swoją nazwę. Ja wyjeżdżam drogą prowadzącą na południe obok góry Dalsnibba, lecz gdybym wiedział wcześniej, co mnie czeka, z pewnością popłynąłbym promem. Zaraz na początku zatrzymuję się na jednym z campingów. Tutaj myję się i gotuję na elektrycznej kuchence (sposób na oszczędzenie własnego gazu) smakowity obiad. Rozmawiam chwilę z gospodarzem campingu, który szczerze odradza mi o tej porze jazdę w góry. Ale oczywiście "twardziel" z Polski wie lepiej; nie posłuchał i pojechał. Przede mną wspinaczka, która, jak się później okazało, była męczarnią nie do opisania. Początkowo stromo, dalej trochę płasko i znów ostro pod górę. Słońce już zaszło i zaczyna się ściemniać. Stromo, wietrznie, zimno, ciemno - klnę na czym świat stoi. Miejscami wysokie, skalne pobocza zawężają drogę i ograniczają widoczność. Na jednym z ostrych zakrętów, cicho jak upiór pojawia się jadący z góry ogromny autobus. Zajmuje całą drogę. W ostatniej chwili rzucam się z rowerem na ścianę, przywieram do niej całym sobą, zamykam oczy i czekam; długie chwile. Wyraźnie czuję podmuch wiatru. Było blisko, mam 20, może 30 centymetrów szczęścia. Nie zazdroszczę sobie, współczuję kierowcy, który również zauważył mnie w ostatniej chwili tak, że nie zdążył nawet "mrugnąć". Uffffff !!! Gorąco buchające ode mnie ogrzewa powietrze, serce wolno z gardła powraca na swoje miejsce… Ruszam dalej. Jakoś tak inaczej spoglądam na otaczający mnie świat. Zmęczenie, wiatr i zimno, które jeszcze tak niedawno przeklinałem, teraz mnie cieszą. Przedmuchało chmury i wyszedł księżyc, który rozproszył ciemności nocy. Świeci specjalnie dla mnie. Chwilę później ustał wiatr. I tak w ciszy docieram na szczyt. Czuję się tu jak na "dachu świata". Jadę płaskowyżem wzdłuż spokojnego jeziora, którego tafla wygląda jak ogromne lustro. Daje się zauważyć pewną prawidłowość w pokonywaniu norweskich gór. Najpierw kilkanaście, a czasem i więcej kilometrów bardziej lub mniej stromego podjazdu zwykle od poziomu morza, później sporo kilometrów górą, przez rozległe i dzikie płaskowyże, które Norwegowie nazywają Viddami lub Fieldami. Na koniec największa nagroda dla rowerzysty - szaleńczy, długi zjazd dobrze utrzymaną drogą. Stosunkowo rzadko występują tu klasyczne (jak np. w Alpach) przełęcze. Mijam Dalsnibba Hotel (1030 m n.p.m.). Przy nim zaczyna się droga, którą można wjechać na 1500 m n.p.m., pod szczyt Dalsnibba. Jadę jeszcze chwilę płaskowyżem, później trochę zjazdu do drogi E15. Na krzyżówce skręcam w prawo i po kilkuset metrach dojeżdżam do tunelu. Odpowiedni znak zabrania wjazdu rowerom. Patrzę na mapę i, faktycznie, jest objazd. Musiałbym nadrobić ponad 30 km jadąc przez płaskowyż Strynfjellet, gdzie mieści się czynne cały rok (lodowiec) centrum narciarstwa [w pogodny dzień warto przejechać się tamtędy, naprawę fantastyczne widoki]. Jestem zbyt wyczerpany na taki "numer". Decyduję się na jazdę przez tunel, zwłaszcza że jest 4 rano i jestem sam na drodze. Fajna sprawa. Na przestrzeni 11 km (do skrzyżowania z drogą 258, gdzie kończy się objazd) były 4 oświetlone tunele (3 kilkukilometrowe i 1 krótki) prowadzące w dół. Brak oporu powietrza powoduje, że zjeżdżam z prędkością "pociągu pośpiesznego". Po wyjeździe z ostatniego trafiam na serpentyny, które sprowadzają mnie na sam dół. Wyczerpany zatrzymuję się o 5 rano na nocleg w przydrożnej szopie. Z tą nocną jazdą to mi chyba odbiło. Zdążyłem tylko rozłożyć śpiwór i "film mi się urwał".
Źródło: TravelBit