Alta
Kolejnego dnia bardzo dłuży mi się droga do Alty - największej miejscowości w okolicy. W końcu porządnie zmoczony przez deszcz, bardzo głodny i wymęczony docieram do miasta, nad którym góruje wspaniała, wielobarwna tęcza. Pierwsze kroki kieruję do supermarketu, a później przy głównym skrzyżowaniu, na stoliku, robię sobie piknik. Zjadam cały duży chleb, pół kilo dżemu, kilogram bananów, wypijam litr mleka - wyprawowy standard. Jadę dalej. Po 20 km wspinam się trochę pod górę i już jestem na płaskowyżu tundry, przez który prowadzi droga o doskonałej nawierzchni. Rzadko przejeżdżają samochody. Pustka, pustka, niesamowita pustka. Słońce co jakiś czas wychodzi zza chmur, tworząc trudny do opisania, magiczny klimat. Odmienna przyroda działa jak narkotyk, oszałamia. Olbrzymie przestrzenie wzbudzają uczucie niespotykanej wolności. Z radości chce mi się wyć. Zadziwiające jak niewiele potrzeba człowiekowi, który całe życie spędza w cywilizowanym świecie, żeby był szczęśliwy. Po drodze mijam autentyczny wigwam Saamów. Nie atrapę turystyczną, jakie często można ujrzeć na południu, ale zamieszkałe przez rodzinę, zrobione ze skór reniferów tipi. W środku pali się ognisko, dym znajduje ujście przez otwór na samym szczycie. Nie mogę pojąć, w jaki sposób jego mieszkańcy radzą sobie w zimie. Obok tipi stoi drewniana buda - prywatny biznes zapewniający dochody ze sprzedaży "części" po byłych reniferach. Obładowany rower wzbudza u bawiących się nieopodal dzieciaków z umorusanymi buźkami żywe zainteresowanie. O 20.30 docieram do Skaidi. W miejscowości tej od E6 odchodzi na północ droga nr 94 prowadząca do Hammerfest. Zmęczenie, a może bliskość Nordkappu sprawiają, że jadę dalej E6, rezygnując z wizyty w tym najbardziej na północ położonym mieście świata. Przypuszczalnie oprócz położenia geograficznego Hammerfest nie wyróżnia się niczym szczególnym, jednak świadomość, że można znaleźć się w tak osobliwym miejscu warta jest - według mnie - tych dodatkowych 114 km jazdy. Bardzo żałuję, że nie zastosowałem się do jednego z głównych przykazań podróżników - carpe diem. Noc spędzam już nad fiordem Porsangen, przy drodze E69 prowadzącej prosto na Przylądek Północny.
Nordkapp
Dzień, w którym miało się spełnić kolejne z moich wielkich marzeń, rozpoczął się słonecznie. Wypoczęty, leniwie zwijam obozowisko i w południe dosiadam "rumaka". Do celu podróży pozostało 90 km. Droga biegnie wzdłuż fiordu; ciepły, przyjemny wiatr owiewa twarz. Objuczony rower śmiało "rwie" do przodu. Pokonuję tunel o długości blisko 3 kilometrów. Zaraz za nim kręta, poprowadzona nad urwistym brzegiem droga niebezpiecznie się zwęża. Niemal ocieram się o pionową, wysoką na kilkadziesiąt metrów skałę. Dobrze, że nie przejeżdżał w tym czasie żaden samochód. Znaki ostrzegają przed sypiącymi się z góry kamieniami, a mają się z czego sypać. Nadspodziewanie duży ruch autokarów, samochodów i motocykli wskazuje, że Nordkapp jest wielką turystyczną atrakcją. Co chwilę na drodze pojawiają się renifery - główne bogactwo Saamów, nie przejmujące się zbytnio jeżdżącymi autami. Widać, że już do tego przywykły. Szczególnie spodobali mi się "trzej muszkieterowie" - biały, szary i czarny - renifery, które wykorzystując moment, gdy oddaliłem się od roweru, usiłowały przeglądnąć zawartość sakw. Urocze zwierzaki (chyba już wybaczyłem im incydent ze Spitsbergenu). Walcząc przez 9 km z przeciwnym wiatrem docieram do Kafjord, skąd przeprawiam się do miejscowości Honningsvag położonej po południowej stronie wyspy Mageröya. Już tylko 34 kilometry dzielą mnie od słynnego "końca świata", leżącego na północnym krańcu wyspy. Wydawało by się cóż to za dystans, a jednak odcinek ten okazał się prawdziwą "drogą przez mękę". Co chwilę kilka kilometrów ostro pod górę, później to samo w dół. Zadziwiające, że w rozmowach z rowerzystami, którzy odwiedzili Nordkapp, wszyscy bez wyjątku zaliczają ten etap do najcięższych. Z pewnością jakiś wpływ na te odczucia ma również świadomość, że to już tak blisko do upragnionego celu i chciałoby się tam być jak najszybciej. Zniecierpliwienie potrafi czasem nieźle wymęczyć. Gdzieś w połowie drogi chmury odsłaniają słoneczko, które nabiera już czerwonego koloru. Wokół mnie znów ogromne przestrzenie bezludnego płaskowyżu, na którym pasą się liczne stada reniferów. W oddali majaczy sylwetka znajdującego się na Przylądku ośrodka turystycznego. Wydaje się, że jestem tuż, tuż, a tu znów zjazd i mozolne 3 kilometry pod górę. I tak 17 sierpnia o godz. 21.30 oświetlany wspaniałym zachodzącym słońcem docieram do tabliczki z napisem Nordkapp. Za darmo przejeżdżam przez szlaban (zmotoryzowani za wjazd na teren kompleksu muszą zapłacić 100 koron) i chwilę później staję nad przepaścią. To tutaj kończy się świat, tutaj wody Oceanu Lodowatego obmywają najbardziej północne skrawki Starego Kontynentu. Jestem szczęśliwy, że udało mi się tu dotrzeć w "najczystszy" sposób - siłą własnych mięśni. Zapominam o wysiłku przejechanych tysięcy kilometrów, czuję się jak nowo narodzony. Jak zahipnotyzowany patrzę na północ, gdzie nie ma już nic. Miejsce to ma jednak jakąś tajemniczą moc.
Knivskjellodden
Namiot rozkładam przy ogrodzeniu, tuż nad 307 metrowym urwiskiem. Kuter rybacki kołyszący się na spokojnych wodach oceanu wygląda z góry jak dziecinna zabawka. Przed snem jeszcze wieczorna toaleta. Wracając do namiotu spotykam kolejny cud natury - kruczowłose dziewczę rodem z Paryża, z którym ucinam sobie krótką pogawędkę. Ach te kobiety, czasem ciężko bez Was. I tak miłym akcentem kończę ten ważny dla mnie dzień.
Budzę się o 10.30. Świeci piękne słonko, na niebie ani jednego "baranka" i co dziwne, jest bezwietrznie. Surowa północ nagradza mnie w najlepszy z możliwych sposobów. Miejsce, w którym przez większość dni w roku nie widać nic prócz gęstej mgły, odkrywa przede mną każdy swój szczegół. Postanawiam dokładnie zwiedzić Ośrodek Przylądka Północnego (czynny do 24.00). Jest tu poczta, gdzie można kupić dyplom poświadczający zdobycie Nordkappu oraz płacąc po 5 koron za sztukę ostemplować okolicznościową pieczęcią kartki wysyłane do znajomych. Znajduje się tu również muzeum odkrywców Nordkappu, restauracja i taras widokowy. Pod żadnym pozorem nie można przegapić wizyty w SUPER VIDEOGRAPHIE. Co 30 min. odbywa się tu dwudziestominutowy, darmowy seans, dostarczający niezapomnianych przeżyć. Na wielkim ekranie, składającym się z pięciu części tworzących półkole, wyświetlany jest film o Nordkappie. Rozpoczyna się przelotem nad urwiskiem (widok ze śmigłowca), następnie obraz ze statku opływającego Przylądek i przejazd samochodem w zawrotnym tempie przez zaśnieżone drogi wyspy. Budowa ekranu sprawia, że człowiek czuje jakby był wewnątrz pojazdów, oglądał wszystko od środka. Później pokazywanych jest kilka migawek z życia miejscowej przyrody i mieszkańców. W obraz wkomponowana jest odpowiednia muzyka, wywołująca "gęsią skórkę". Zaliczam 3 seanse. Po południu udaję się pieszym szlakiem na cypel Knivskjellodden - faktycznie najbardziej na północ wysunięty "przyczółek" Europy. Jest to tylko kawał skały, łagodnie schodzącej do wody, dlatego też nie jest tak atrakcyjny jak Nordkapp. Myślę jednak, że warto dla własnej satysfakcji odbyć tę wycieczkę. Wieczorem w świetle zachodzącego słońca Knivskjellodden prezentuje się znacznie lepiej.
Droga do Kirkenes
Wstaję o 6.00. Znów jest słonecznie, jednak tym razem wieje bardzo silny wiatr. Przypuszczalnie to już ostatni dzień ładnej pogody. Spożywam solidne papu, z trudem zwijam targany porywistymi podmuchami namiot i z obładowanym rowerem udaję się na ostatnią sesję zdjęciową. Fotografuję się w charakterystycznych dla Przylądka miejscach między innymi przy wielkim stalowym globusie i przy drogowskazie z podaną szerokością geograficzną. Punktualnie o 12.00 odjeżdżam. Przede mną ostatni cel podróży - leżące nad Morzem Barentsa miasto Kirkenes. Powrót przez wyspę mija mi dużo przyjemniej niż przejazd dwa dni wcześniej. Gdzieś w połowie drogi zatrzymuje mnie przysadzisty Szwajcar prowadzący pod górę… hulajnogę z silniczkiem. Takim pojazdem na Nordkapp?! A myślałem, że to ja jestem szalony. Później obserwuję przez chwilę renifera złośliwca, który na widok nadjeżdżającego samochodu wychodzi na drogę zmuszając pojazd do zatrzymania się, po czym spokojnie przechodzi na drugą stronę szosy. Udaje mu się zatrzymać w ten sposób 5 samochodów i 2 autobusy. Pewnie jego właścicielem jest jakiś fan autostopu. W Honningsvag robię zakupy, wymieniam pękniętą szprychę i przeprawiam się na stały ląd. Nawet nie wiem, kiedy znów jestem na E6. Jakieś 15 kilometrów za krzyżówką znajduję świetne miejsce na biwak. Jest tu jeziorko z pitną wodą, są ławeczki i kibelek. Stawiam namiot, jem jak najbardziej zasłużony posiłek i idę spać. Słyszę jeszcze, że przyjechał samochód i ktoś rozbija namiot. Noce są już zimne.
Mam niesamowite szczęście - kolejny dzień znakomitej pogody, jest blisko 20C. Siedząc w namiocie słyszę polską mowę. Zwidy jakieś czy co? Okazuje się, że w nocy przyjechało dwoje autostopowiczów - studenci z Łodzi. Twierdzą, że wbrew temu, co jest napisane w przewodnikach, bardzo fajnie i sprawnie podróżuje się tu autostopem. Ostatnio namówili nawet jednego Włocha, który nie planował wizyty w Norwegii, by zawiózł ich z Inari (Finlandia) na Nordkapp. Przejechał dodatkowych kilkaset kilometrów. Jakby na potwierdzenie własnych słów błyskawicznie łapią "transport" i już są w drodze do Finlandii. Miło było pogadać po polsku. Odjeżdżając raczę się jeszcze kisielem z borówkami, których jest tutaj zatrzęsienie. Przed osadą Lakselv spotykam sympatycznego Włocha-rowerzystę, który z Helsinek zmierza na Nordkapp. Jedzie na zwykłej kolarce z bagażem jedynie z tyłu, na plecach targa duży tobół. Porusza się wolniej od żółwia i twierdzi, że jest zimno (?). Gorąca krew południowca. Później zjeżdżam na drogę nr 98. Dokładnie mogę się przyjrzeć małym brzozom, które nigdzie indziej na świecie nie sięgają tak daleko na północ jak w Norwegii. Poruszam się przez dziką, pierwotną krainę, gdzie widok ludzi nie należy do częstych. Dzięki temu jednak, że mieszka tu mało osób, człowieka się zauważa, jest on wyobcowany z tłumu. Wieczorem znów korzystam z największego w Norwegii dobrodziejstwa dla turystów - możliwości biwakowania na dziko. Znowu znajduję wspaniałe miejsce, niedaleko od morza, nad małą rzeczką o kryształowo czystej wodzie. Sielanka. Oddalenie i osobliwe, niespotykane piękno otoczenia sprawia, że budzi się we mnie nowe uczucie - tęsknota za bliskimi, za Ojczyzną.
Źródło: TravelBit