Pozdrawiamy z Cochabamby. Najpierw będzie o Potosi. Może pamiętacie ze starych fotografii wielką górę, w której przez ponad 400 lat ludzie ryją w poszukiwaniu cennych kruszców. To właśnie Potosi, której kopalnie przez 200 lat finansowały politykę hiszpańskich królów. Miasto piękne, choć zaniedbane.
Jego najbardziej charakterystycznym elementem są balkony pięknie rzeźbione, tzw. potosinos.90% mieszkańców to Indianie. Leży na zawrotnej wysokości 4070m-to najwyżej położone miasto świata. Żeby tu przetrwać trzeba rzuć kokę ze specjalnym sodowym katalizatorem. Duże problemy z oddychaniem. Byliśmy w jednej z kopalń we wnętrzu Cerro Rico. Trzeba było się przeciskać przez wąskie przejścia, uskakując przed pędzącymi w ciemności wózkami z urobkiem. Była też demonstracja: eksplozja dynamitu. Górnicy weseli pomimo wrednej roboty. Ich policzki wypchane liśćmi koki. Jest też rodzaj kaplicy. Postać ludzka z gliny, z rogami i sterczącym fallusem. To demon kopalni zwany Tio, czyli wujek, w którego rozwartą paszczę górnicy wkładają każdego ranka eukaliptusowe papierosy, prosząc o wstawiennictwo. Nasz papieros palił się jak należy.
Od dwóch dni jesteśmy w Cochabambie. Ładne miasto. Klimat przypominający kraje śródziemnomorskie. Izę ścigają pucybuty, bo jej lakierki zakurzone. O miejscowym mercado czyli targu można długo opowiadać. Chodzimy tam na obiady i kolacje, pożerając góry mięsa z lamy za śmieszne pieniądze. Jeśli ktoś chce zasuszony płód lamy, przywieziemy. Aymarowie wierzą, ze to najlepszy sposób na odpędzenie złych duchów. Niech się chowają psychoanalitycy ze swoimi kozetkami. Miasto jest nowoczesne, ale zarazem na każdym kroku trafia się na cos egzotycznego. Jutro wieczorem wyruszamy do La Paz. Hasta luego!