1.10 Varanasi
Udało nam się wyczarterować rikszę do Sarnath za 100 Rs w cztery osoby. Cena wydaje się być niewygórowana, bo w kilku miejscach rikszarze mówili to samo i nie chcieli zejść niżej. Jeśli przyjąć, że do Sarnath jest prawie 20 km z centrum Varanasi, a litr benzyny kosztuje 22,41 Rs, zarobek rikszarza za podróż w tę i z powrotem oraz czekanie na nas 2 godziny na miejscu jest raczej skromny. Muzeum archeologiczne w Sarnath jest bardzo ciekawe, choć ubogie w eksponaty. Jest jednocześnie najczystszym muzeum w Indiach, jakie widzieliśmy. Do reszty należy chodzić z własnym płynem do mycia szyb.
Ceny pokoi w Yogi Lodge (Rs): dormitory 25, 1-osobowy 50, mały 2-osobowy 60, duży 2-osobowy 80, 3-osobowy 105, 4-osobowy 140, 5-osobowy 160.
2.10 Varanasi - Amritsar
Pociąg do Amritsaru spóźnił się trzy godziny i zamiast odjechać o 18.35 odjechał po 21.00. I całe dla nas szczęście, bo choć wyszliśmy z hotelu odpowiednio wcześniej, utknęliśmy rikszą w gigantycznym korku, który wydaje się być rzeczą normalną wieczorem w Varanasi. Na pociąg o 18.35 z pewnością byśmy nie zdążyli. A tak mieliśmy jeszcze nieco czasu, by schłodzić wywieszone języki porcją pepsi.
Nieuchronną konsekwencją wydarzeń było to, że pociąg przybył do Amritsaru o 0.12. Nauczeni doświadczeniem w szukaniu hotelu nocą i mając świadomość, że bramy Golden Temple otwierają o 4.00 rano, wpakowaliśmy się do poczekalni dla pierwszej klasy, wpisując do zeszytu gości zmyślony numer biletu. Na szczęście nikt tego nie sprawdzał.
Tak zwane "retiring rooms" na dworcu w Amritsarze są w cenie 160 Rs za dwójkę. Zbyt wiele luksusu jak na kilka godzin spania.
3.10 Amritsar
O szóstej rano zwlekliśmy się z podłogi w poczekalni dworcowej i "porikszowaliśmy" do Golden Temple. Gdy jeszcze w Varanasi decydowaliśmy się na desperacki odruch i, robiąc samym sobie na złość, wsiedliśmy do pociągu do Amritsaru, zamiast strudzeni dwumiesięcznym jeżdżeniem powrócić pokornie do Delhi, nie przypuszczaliśmy nawet, że Golden Temple będzie miejscem, dla którego warto było się męczyć całe dwa miesiące.
Amritsar jest najtańszym miejscem w Indiach. Nocleg w budynkach naprzeciw bocznego wejścia do świątyni jest darmowy. Darmowy, choć mało urozmaicony jest również posiłek. Od pielgrzymów co prawda oczekuje się datku na świątynię, ale wysokość sumy jest zupełnie dowolna i nikt nie patrzy na ręce, gdy wrzuca się pieniążki do pudełka. Na ścianie dormitorium napisano jednak, że goście proszeni są o niepozostawanie dłużej niż 3 dni i 3 noce.
Riksza motorowa na stację kolejową kosztuje 25 Rs, rowerowa 10 Rs. Pociąg do Delhi odjeżdża o 21.30. Bilet na sleeper kosztuje 167 Rs.
5.10 Delhi
Dzisiaj mieliśmy pechowy dzień, a zaczęło się całkiem niewinnie. Wykupiliśmy w agencji Aa Bee Travels w Hare Rama Guest House na Main Bazaar wycieczkę do Agry (180 Rs), aby pożytecznie spędzić przedostatni dzień w Indiach. Pan zainkasował pieniądze i zapowiedział, że przyjdzie po nas do hotelu o 6.00 rano. Stawiliśmy się w recepcji o wyznaczonej porze, a o 7.30 zaniepokojeni nieobecnością pana zaczęliśmy podążać w kierunku agencji. Spotkaliśmy go po drodze. No cóż, spóźnił się autobus, więc on jest bez winy.
Drogę do Agry (199 km) pokonaliśmy w rekordowym tempie 6 godzin. Już w Agrze, na jednym ze skrzyżowań wsiadł jakiś gość z wygolonymi bliznami na głowie, jak po trepanacji czaszki i zaproponował nam, że ponieważ autobus ma kilka godzin opóźnienia i wróci do Delhi ok. 24.00, to jego biuro załatwi nam zwiedzanie w rikszy motorowej i bilety na pociąg powrotny, a wszystko oczywiście za darmo. Wypełzliśmy z autobusu, gość wsadził nas do riksz i polecił rikszarzom zawieźć nas do agencji w celu zarezerwowania biletów na pociąg. Sam został na skrzyżowaniu.
Gdy podjechaliśmy pod agencję Global Travels okazało się, że nie ma już miejsc na pociąg do Delhi i że musimy dogonić swój autobus.
Grupę, złożoną wyłącznie z Hindusów, złapaliśmy pod Czerwonym Fortem. Tam pokłóciliśmy się z przewodnikiem, który kazał nam płacić za wstęp do zabytku - powiedzieliśmy mu, że za wstępy zapłaciliśmy już w Delhi w Aa Bee Travels. Niewiele zdziałaliśmy.
Po zwiedzeniu Taj Mahalu miała być przerwa na lunch. Jakoś wyleciała wszystkim z głowy.
W drodze powrotnej do Delhi zatrzymaliśmy się w Mathurze, miejscu narodzin Kryszny. Do świątyni nie można wnosić toreb, aparatów, długopisów, kalkulatorów i żadnych urządzeń elektronicznych. Świątynia otoczona jest wojskiem, a przy wejściu przechodzi się kontrolę osobistą. Podziękowaliśmy za gościnę.
A gdy myśleliśmy, że mamy już wszystko za sobą, zatrzymaliśmy się jeszcze w mieście, którego nazwy nie pomnę, a które nasz przewodnik nazwał "Krishnas playground", słynącego z 5500 przepięknych, marmurowych świątyń. Buty musieliśmy zostawić już w autobusie. Przewodnik przegonił boso trzódkę po zasłanych krowim łajnem ciemnych uliczkach (było już dobrze po zmroku) i podprowadził do jakiejś kamieniczki, w której to - w ciasnym pomieszczeniu - pokazano nam trzy plastikowe kukły przyodziane w bogate szaty, wysłuchaliśmy 15-minutowego kazania w Hindi, jak powinniśmy naszym życiem naśladować Krysznę (domyślaliśmy się sensu po gestykulacji), po czym za odpowiednią cenę zaproponowano nam wyrycie naszych nazwisk na marmurowych płytkach i wyklejenie nimi ścian. Mieliśmy nie być pierwszymi - cały pokoik wyłożony był płytkami z hinduskimi nazwiskami, niczym glazurą. Żadnej z 5500 świątyń nie zobaczyliśmy. W drodze powrotnej do Delhi, kilkanaście kilometrów przed celem, zatrzymaliśmy się na ponad godzinny postój w przydrożnej restauracji. W hotelu byliśmy o 24.00.
Epilog
Po powrocie do domu zaskoczyła nas pogoda. Wyskoczyliśmy na lotnisko w Warszawie w koszulkach z krótkimi rękawami, a temperatura powietrza wynosiła 13 stopni. Od razu nas przewiało. Przez kilka dni pociągaliśmy nosami. Potem, gdy dostaliśmy wysokiej gorączki i powiększyły nam się węzły chłonne, poszliśmy do internisty. Stwierdził, że to jakiś wirus z Indii, przepisał antybiotyki (jedne w pastylkach, inne w zastrzykach) i jakieś tabletki wzmacniające, za które w aptece zapłaciliśmy ok. 100 PLN za dwie osoby. Gdy po dwóch dniach brania nic nie pomagało, zgłosiliśmy się do przychodni chorób tropikalnych w Wolskim Szpitalu Zakaźnym w Warszawie, gdzie położono nas na oddział i rozpoznano denga, czyli wirusową chorobę przenoszoną przez komary. Właśnie w Delhi panowała epidemia. Żadne antybiotyki na to nie działają (wydaliśmy niepotrzebnie kasę i daliśmy się pokłuć po). Trzeba przeleżeć. Inne objawy: po pięciu dniach wystąpiło dokuczliwe swędzenie - świerzbienie dłoni i stóp. Spadły drastycznie białe ciałka krwi (do 2500) i wystąpiło powiększenie wątroby. Gorączka spadła po pięciu dniach, swędzenie ustąpiło w dniu ósmym (trwało trzy dni), zmiany wątrobowe zaczęły ustępować po dwóch tygodniach od pojawienia się pierwszej gorączki.
Źródło: TravelBit