CA 1; Rio Pacuare - klejnot Kostaryki
|
|
|
Pierwsze bystrze nazywa się Bienvenido, czyli Powitanie. Przejście przez spienioną wodę wychodzi nam świetnie, podobnie drugie (Pele el Ojo) i kolejne (Double Drop). Nieco uspokojeni wpływamy w piękny kanion (First Pacuare Canyon) rozkoszując się scenerią soczyście zielonej dżungli porastającej strome brzegi.
|
Postój na kamienistej plaży |
Mając chwilę wytchnienia od szaleńczego wiosłowania, patrzę na zielone ściany i myślę o czasach odkrycia tej pięknej ziemi przez Europejczyków, co miało miejsce podczas czwartej i ostatniej wyprawy Krzysztofa Kolumba w 1502 roku. Kolumb widząc podczas pierwszego spotkania Indian ze złotymi ozdobami na szyi nazwał nowo poznana ziemie Bogatym Wybrzeżem czyli Costa Rica. Zbytnich bogactw Hiszpanie tutaj nie znaleźli, ale dla osadników odkryli żyzne wulkaniczne doliny wśród centralnych gór.
|
Laura |
Laura wybija mnie z historycznych myśli spokojnie obwieszczając, że następne dwie przeszkody do pokonania są trudne, jakieś 4+, a nazywają się adekwatnie Górnym i Dolnym Cmentarzem (czyli nawet ładnie brzmiące; Huacas Arriba oraz Huacas Abajo). Wypadków jest tu sporo, ale nie mamy czasu o nich myśleć. Rzeczy dzieją się szybko. Wpadamy miedzy kolosalne głazy oblewane tysiącami hektolitrów wody przez ryczącą z wściekłości rzekę. Sto metrów spływu trwa jak godzina, pamiętam każdy szczegół, każdy zakręt; zawadzamy o kamień, fale rzucają nas w lewo, ponton staje dęba, już widzę całą załogę głęboko w odmętach, walczącą z wirami, gdy nagle... ponton wraca do horyzontalnej pozycji. Rzucamy się do wioseł i pedałując zawzięcie wypływamy na spokojną wodę. Żyjemy, cali i zdrowi, a przyznać muszę, że - co prawda na spokojnie - ale szykowałem się na poważnie do ratunkowej akcji. W takich momentach stanęły mi w oczach całe godziny wykładów i praktycznych zajęć na kursie płetwonurkowego ratownika.
|
Zasłużony posiłek |
Przemoczeni do suchej nitki, płyniemy dalej przez spokojne fale Pinball, aby po chwili - a jest już 13 - wylądować na przeuroczej kamienistej plaży na piknik. Wyjmuję aparat, robię dziesiątki zdjęć, kapitanowie odwracają jeden z pontonów na drugą stronę i przygotowują kanapki z serem, wędlinami, guacamaloe (to taka sałatka z ostro przyprawionych avocado) pastą z fasoli i owocami. Godzina przerwy w tym rajskim zakątku mija jak krótka (zbyt krótka) chwila.
Płyniemy znów, czekają nas kolejne majestatyczne wodospady, nowe ściany zieleni po obu stronach, ukazujące szczyt urody w kolejnym kanionie - Dos Montanas. Ten kanion poprzedza trudne technicznie bystrze o tej samej nazwie, ale po Dolnym Cmentarzu czujemy się już pewni siebie bez większych problemów przesmykując po spienionych falach. W samym kanionie mamy kilkanaście minut na skok do wody i swobodne spływanie, zawieszeni w wodzie.
|
W poszyciu dżungli widać znane nam z doniczek filodendrony |
Spozieram na dżunglę wokoło: pomiędzy drzewami śmigają ptaki, jest ich w Kostaryce niewiarygodna wręcz ilość 850 gatunków. Mieszkają tu egzotyczne ssaki jak tapiry, mrówkojady, jaguary i oceloty. Żyje tutaj 200 gatunków gadów w tym krokodyle i 100 odmian węży. Pośród drzew zamieszkuje potwornie jadowita, osiągająca 3 metry długości żmija znana tutaj jako Fer de Lance (w Amazonii szuszupe). W odróżnieniu od swoich kuzynek jest agresywna i atakuje nawet bez prowokacji. Jej jad rozkłada komórki krwi i niszczy ścianki naczyń krwionośnych. Na szczęście jesteśmy na wodzie, z dala od tego typu niebezpieczeństw, a krokodyle występują dopiero w dolnym brzegu naszej rzeki.
|
Zestaw kostarykanskich piw |
Po kanionie Dos Montanas mamy jeszcze kilka trudnych przejść a zwężenie zwane Graduation wieńczy nasz pełen wrażeń dzień. Ponad rzeką widać kolejowy i zaraz potem drogowy most; niechybny znak, że jesteśmy już na krawędzi gór, blisko miasta Siquirres. O godzinie 15:08 lądujemy na lewym brzegu, wynosimy pontony do podstawionych pojazdów i oblegamy miejscowy barek, rozkoszując się zmrożonym, kostarykańskim piwem.
Potem prysznic, przebranie w suche ciuchy i do mikrobusu. Jedziemy bite trzy godziny na zachód główną szosą łączącą karaibskie wybrzeże (port w Limon) ze stolicą. Ostatni odcinek drogi wiedzie przez dżunglę parku narodowego Braullio Carillo. Gdy docieramy do San Jose nadchodzą chmury i zaczyna padać. Fantastyczne przeżycia dnia nie mogą być jednak przycmione przez załamanie pogody, jeszcze długo, podczas kolacji wspominamy przygodę z Rio Pacuare.
Źródło: Exotica Travel
Materiały dostarczyło
biuro Exotica Travel
warto kliknąć
|