***
Trzeba było poszukać banku, który wymieni czeki podróżnicze, lub bankomatu. Poszedłem więc główną ulicą Moskwy w kierunku Placu Czerwonego. Powoli oddawałem się urokom niesamowicie szerokiej ulicy Twierskiej, przy której swoje siedziby mają najdroższe sieci sklepów.
Znalazłem się pod olbrzymim hotelem Intourist. Jak Intourist, to bilety - pomyślałem, wspominając stary, socjalistyczny porządek, w którym innostrańcy mieli być obsługiwani przez jedno, najbardziej prestiżowe biuro. Oczywiście bilety były, z tym, że oczywiście za ruble. Ale spotkało mnie miłe zaskoczenie. Intourist sprzedawał kupenne bilety do Biszkeku za jedyne 740 rubli, czyli o 25 dolarów taniej. No cóż, rzeczywiście trudno jest przewidzieć poczynania Rosjan.
W hotelu znajdował się bankomat, z którego z ulgą skorzystałem. I tu znowu spotkało mnie zaskoczenie - bankomat wypłaca gotówkę zarówno w rublach, jak i w dolarach?
Z początku wydawało się, że Moskwa rzeczywiście mnie przerasta. Znalazłem jakąś knajpkę i nauczony doświadczeniem zagadnąłem przy wejściu:
- Izwinitie pażausta, skolka stoit kofe?
- Sto baksów - odpowiedziała kelnerka.
- Skolka???????????????? - wyjąkałem z niedowierzaniem.
- Da - potwierdziła i jakby dla upewnienia mnie dodała - kofe stoit sto baksów, a czai stoit piatdiesiat.
Cholera, że też musiałem trafić na mafijną knajpę. Ale innych nie było?
Przy wejściu do Parku Puszkina znalazłem kilka knajpek z ogródkami, w których wysiadywali senegalscy studenci. Nie powinno być tak źle - pomyślałem i po zapoznaniu się z ceną (1 dolar) otrzymałem mocną Lavazzę w maleńkiej, naprawdę maleńkiej, plastikowej filiżaneczce.
Trafiłem akurat na godziny szczytu, więc nie lada wyczynem było wejście do wagonu, dogadanie się z pasażerami, co do wskazania mi stacji "Dworzec Białoruski" tak, aby nie wszyscy podróżni wiedzieli, że jedzie z nimi cudzoziemiec. Udało się.
Następna podróż metrem była bardziej pasjonująca, bowiem trasa interesującej mnie akurat linii metra przebiegała "na okrągło" wokół moskiewskiego centrum. I w tym przypadku znalazłem życzliwe osoby, które pomogły mi się wydostać z wagonu na odpowiedniej stacji i bezinteresownie odprowadziły do przechowalni bagażu.
Myślę także, że żadnego znaczenia nie ma fakt, iż niewielu z nich posiada bilety. To proste, kiedy podjeżdża pociąg, każda grupa wysyła swojego delegata do konduktora, który (za "niewielką opłatą") zawsze znajdzie jakieś miejsca. Bywa jednak, że chętnych jest więcej niż miejsc, a każdy chce jechać komfortowo, to znaczy tak, aby "nie swoi" nie mieli możliwości spoglądania na bagaż i zastanawiania się, co tam jest. W takich wypadkach konduktor zarządza... licytację - jedzie ten, kto da więcej.
****
Obudziłem się wcześnie. Pociąg mknął gdzieś po bezkresnych krajobrazach Rosji. Moi współtowarzysze podróży jeszcze smacznie spali. No cóż, oni są bardziej ode mnie przyzwyczajeni do podróży sowieckimi pociągami...
Jeszcze przed zaśnięciem, zanim wpakowałem bagaż do skrzyni (która, nakryta materacem, spełniała rolę miejsca do leżenia), dowiedziałem się, że starszy pan jest weteranem drugiej wojny światowej i jedzie odwiedzić wnuczkę mieszkającą w Biszkeku, natomiast młodszy pan okazał się być kazachskim stróżem prawa wracającym ze szkolenia w Moskwie.
***
Ceny w pociągu raczej "moskiewskie" - woda 5 rb, chleb 2 rb, telewizor 1000 baksów?
W wagonie był samowar, z prawem do bezpłatnego korzystania z wrzątku. Herbatę każdy miał ze sobą. Ja wprawiałem otoczenie w zachwyt, korzystając z herbat ekspresowych. Były to najtańsze z dostępnych w Polsce herbat, więc smak napoju pozostawiał wiele do życzenia. Ci, których spotkał zaszczyt spróbowania mojej herbatki, kiwali tylko głową mówiąc, że herbata ekspresowa jest na tyle dobrym wynalazkiem, że smak nie ma większego znaczenia.
Popołudniu pociąg dotarł do Wołgi, jadąc przez dłuższy czas wzdłuż jej brzegu. Z perspektywy pasażera wydawało się, że to nie rzeka, lecz jezioro. Z czasem jednak rozlewisko zaczęło się zwężać, co zwiastowało pojawienie się możliwości przeprawy na drugi brzeg. Rzeczywiście, jadąc przez most wrażenie "jeziora" potęgują małe wysepki chaotycznie porozmieszczane na szerokiej rzece.
Pierwsza większa stacja. Długie oczekiwanie na zmianę lokomotywy (zmiana kierunku jazdy), podczas którego pociąg przeżył prawdziwe oblężenie chętnych do podróży (chyba nikt nie miał wykupionego biletu) i handlarzy wodą, chlebem, papierosami, skarpetkami, telewizorami i oczywiście samochodami.
***
Rano zza okna przywitał mnie kazachski step, po którym raz po raz przechadzały się wielbłądy. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że były to pierwsze wielbłądy, jakie widziałem poza zoo. Znudzony kilkugodzinnym patrzeniem w step postanowiłem się nieco zdrzemnąć. Nie było to łatwe, bowiem przy 40°C na zewnątrz i trudno otwieranymi oknami w wagonie, wilgotność powietrza w pociągu sprawiała, że nie bardzo było czym oddychać.
Po kilku godzinach obudziłem się zlany potem. Za oknem wciąż królował step. W krajobrazie zmieniło się tyle, że w odległości 20-30 metrów od torów pojawiły się płoty. Jak wytłumaczył mi jeden ze współpodróżnych, mają one na celu zarówno zapobieganie wbieganiu na tory stepowym stworzonkom, jak i zahamowanie nawiewania zimą śniegu.
Źródło: TravelBit