Nic nie znaleźli. Niby mi ulżyło, ale jednocześnie nie wiedziałem czego szukali.
Kiedy już wszystkie moje rzeczy były w plecaku, jeden z żołnierzy zauważył, że coś jest jeszcze w klapie.
Rzeczywiście, trzymałem tam jakieś notatki i mapy.
Mapy - przemknęło mi przez głowę. Miałem dwie mapy Tybetu - jedną turystyczną, a drugą ... lotniczą. Kupiłem ją, ponieważ była to najdokładniejsza mapa, na której był rejon Aksaichin. Mimo że była to mapa lotnicza, to kupiłem ją w sklepie z mapami turystycznymi. Nie łatwo było to wytłumaczyć "smutnym panom".
***
Był późny wieczór. Jak na tą godzinę było dość ciepło. Wiatrak na suficie kręcił się powoli. Naprzeciwko mnie usiadł ubrany "po cywilnemu" pracownik PSB.
- Jesteś głodny - zapytał?
Nie jadłem tego dnia śniadania, bo rano nie miałem czasu, potem zapomniałem, a jeszcze potem miałem co innego na głowie (ręce)...
Skinąłem głową. Zostawił mnie samego. Po chwili jakaś kobieta wniosła miskę z ryżem i kilka małych miseczek z różnymi sałatkami.
Jadłem łapczywie. Oficer bacznie mnie obserwował, co chwilę dolewając herbaty do czarek.
- Po co chciałeś jechać do Tybetu? - zapytał, kiedy odstawiałem pałeczki.
- Nie jechałem do Tybetu, lecz do Yechengu - odpowiedziałem zadziornie.
- Po co?
- Bo chciałem zobaczyć Himalaje, a bez permitu na Tybet dalej nie można jechać - recytowałem.
- Co to za mapa? - zapytał, wskazując na przyczynę mojego pecha.
- Ach ta - zaciąłem się - miała mi pomóc w ustaleniu wysokości, na jakiej się znajduję.
Wyjaśniłem mu pochodzenie mapy i to chyba wystarczyło.
- Jeżeli chcesz oglądać ośnieżone szczyty, to mogę ci wydać permit na region Karakuli Lake - zaproponował.
***
Nocleg w jurcie kosztował 50 RMB/os. Drogo. Bardzo drogo. Zapakowałem się do jednej jurty z parą Japończyków, którzy tu ze mną przyjechali autobusem. Każdy z namiotów był wyposażony w komplet pościeli. Spało się na podłodze. Wewnątrz nie było paleniska, ani żadnego ogrzewania, a noce na wysokości 3500 m n.p.m. nie należą do ciepłych. Wejście było zamykane na kłódkę i na wszelki wypadek zastawiane kamieniem. Pewnie właścicielowi nie może się w głowie pomieścić, że na upartego, płótno, z którego jurta została wykonana, można przeciąć nożem. Nieopodal jurt stał niepozorny budynek. Wewnątrz była betonowa, zaopatrzona w równomiernie rozmieszczone dziury półmetrowej średnicy, podłoga. Ubikacja! Miedzy poszczególnymi dziurami nie było żadnych ścianek działowych. No może z wyjątkiem tej półmetrowej wysokości, która oddzielała część męską od damskiej. Ciekawa sprawa: człowiek sobie kuca, aż tu nagle przychodzi Chińczyk i kuca naprzeciwko. Wydawać by się mogło, że Chińczyk chce sprawdzić empirycznie, czym się różni "biały". Tak czy inaczej przychodzi taki moment, że u pierwszego z kucających efekt przemiany materii wydostaje się poza organizm. W takim przypadku Chińczyk okazuje szacunek i uśmiechając się życzliwie, mówi good! two kilo!, very good i powołując się na narodową ambicję produkuje two kilo twenty, a przy sprzyjających warunkach nawet three kilo...
***
Poranek nad jeziorem był chłodny, ale jednocześnie piękny - śnieg na Mutzag Ata oświetlany pierwszymi promieniami słońca...
Japończyk źle się czuł, a więc w towarzystwie Japoneczki wybrałem się na spacer wokół jeziora. Zaczęliśmy od starego tadżyckiego cmentarza z wysuszonymi glinianymi grobowcami przypominającymi nieco kazachskie cmentarze, które mijałem, jadąc pociągiem przez step. Teren wokół jeziora zamieszkuje mniejszość tadżycka. Stamtąd do granicy jest tylko 10 kilometrów.
Większa część ścieżki prowadzącej wokół jeziora jest poprzecinana spływającymi z lodowców strumykami - czasem węższymi, a czasem wymagającymi zamoczenia nóg w lodowatej (baaardzo lodowatej) wodzie.
Najgorzej jest w trzech czwartych drogi - tu nie płynie strumyk, ale regularna rzeka. Fajnie - wysoko, woda, ośnieżone szczyty, a dookoła pasą się wielbłądy.
***
Autobus odjeżdżał o ósmej. Jak się okazało, nie ma żadnych problemów z zakupem biletów. Tylko ta cena - 270 RMB...
Niestety, autobus jest jedyną możliwością wydostania się z Chin do Pakistanu.
Zaraz po wyjechaniu z miasta autobus zatrzymał się. Czyżby check-point - pomyślałem patrząc na szlaban i krzątających się żołnierzy.
Tak, specyficzny check-point: kontrola paszportowo-celna. Do linii granicznej jedzie się jeszcze przynajmniej trzy godziny, ale widać wygodniej jest zorganizować punkt kontroli podróżnych bliżej miasta.
Tym razem nikt nie chciał ze mną rozmawiać o mojej wiedzy na temat ChRL. Stempelek i do widzenia. W kantorze można wymienić RMB na dolary lub pakistańskie rupie.
Przede mną trzy godziny jazdy po wyżynach. Dziwne, niby opuściłem terytorium ChRL, a jednak do linii granicznej pozostało jeszcze trzy godziny jazdy...
Na szczęście nic takiego się nie zdarzyło.
Autobus wjechał na przełęcz. Postanowiłem zrobić sobie zdjęcie na tle jednego z najsłynniejszych słupów granicznych świata. Pojawił się problem - chiński kierowca nie zamierzał się zatrzymać. Zainscenizowałem więc odruch wymiotny i ... udało się. Wyskoczyłem z autobusu, wpadając w objęcia pakistańskiego policjanta. Był to bardzo egzotyczny policjant. Ubrany w zwój grubego, czarnego płótna, na głowie miał turban, którego rąbek osłaniał twarz od wiatru. W czasie, kiedy robiłem zdjęcia, kilku pakistańskich celników szukało alkoholu we wnętrzu autobusu. Widać nic nie znaleźli, bo kiedy wszyscy już porobili zdjęcia, autobus ruszył. W Pakistanie obowiązuje ruch lewostronny. Widząc serpentyny po jakich jedziemy, wraz z innymi pasażerami zebraliśmy się w grupkę i obserwowaliśmy poczynania Chińczyka za kierownicą z lewej strony. Przez to wszystko zapomniałem, że przecież nie mam pakistańskiej wizy. Punkt kontroli imigracyjnej znajduje się dopiero w Sust, to znaczy dwie godziny jazdy w głąb Pakistanu. Jednak pierwszy check-point pojawił się po pół godzinie jazdy. Wjeżdżaliśmy na teren Parku narodowego Kunjerab. Wszyscy musieli wysiąść z autobusu i wpisać swoje dane do książki, w której jedną z rubryk był numer wizy. Cóż było robić, wpisałem tam numer paszportu. Myślę, że strażnikom i tak było wszystko jedno, zwłaszcza że paszportów nie sprawdzali, a i łaciński alfabet znali tylko ze słyszenia...
- Hello mister - uśmiechnął się oficer - dlaczego jesteś taki smutny?
- Bo ja - zająknąłem się - nie mam wizy...
- No problem mister - odparł oficer i nie przestając się uśmiechać wbił w mój paszport stempelek, na którym napisał "7 days transit visa".
- Welcome to Pakistan - uśmiechnął się drugi.
Byłem zachwycony.
Teraz jeść! Oficer jakby czytał w moich myślach.
- Jesteś głodny? - zapytał i nie czekając na odpowiedź chwycił mnie pod rękę i zaprowadził do knajpy
- Jesteś moim gościem.
Co za bezinteresowność - pomyślałem podejrzewając jakąś niespodziankę. Ale on znowu czytał w moich myślach.
- Tu jesteśmy bardziej gościnni niż ci po tamtej stronie przełęczy - zaczął, po czym patrząc mi głęboko w oczy dodał - i bardziej gościnni niż ludzie w Indiach.
Dhal. Po całym dniu głodówki. To był najlepszy dhal, jaki kiedykolwiek jadłem.
- Welcome to Pakistan, mister...
Źródło: TravelBit