***
Autobus miał odjechać o 830, a ja dotarłem trolejbusem na dworzec przed ósmą. Przez te pół godziny byłem czterokrotnie sprawdzany przez milicję, która kartkowała mój paszport w poszukiwaniu meldunku. Na szczęście tłumaczenie, że byłem w Kazachstanie tylko dwa dni i mieszkałem w polskiej ambasadzie (dla uwiarygodnienia moich słów pokazałem wspomnianą wcześniej wizytówkę pierwszego sekretarza ambasady) okazało się wystarczające.
Byłem jedynym "białym" w grupie, więc jedyny mówiący po angielsku chiski pogranicznik postanowił się mną zaopiekować. Była to opieka w chińskim tego słowa znaczeniu. Zaczęło się od pytań typu: skąd jesteś, co robisz na co dzień, jeżeli jesteś studentem, to skąd masz pieniądze na podróż do Chin?
I to mu chyba wystarczyło. Zapytałem, czy mogę sobie zrobić zdjęcie w jego czapce. O dziwo, zgodził się. Tuż po błysku flesza zauważyłem małe zamieszanie wokół nas. Okazało się, że on nie ma nic przeciwko zdjęciom w jego czapce, ale niestety TU nie można fotografować. Obiecał, że wywoła film na własny koszt i odeśle mi kliszę, ale bez TEGO zdjęcia. Cóż miałem robić. Oddałem mu film, bo przecież nie chciałem ryzykować anulowania wizy, albo wtrącenia "opiekuna" do obozu pracy na jakieś 40 lat...
Jak się później okazało, "opiekun" rzeczywiście przysłał mi wywołany film, ale... wywołany w procesie dla zdjęć (C-41), a nie slajdów (E-5). W rezultacie wszystkie zdjęcia mają odcień nieco fioletowy.... Ale oczywiście w liście przeprosił za pomyłkę i pozdrowił wszystkich moich przyjaciół.
Dworzec autobusowy. Tłum ludzi wędrujących od kas do autobusów mijają tłumy koczujące w oczekiwaniu na autobus. Jest wieczór. Mam nikłą nadzieję na znalezienie autobusu do Kaszgaru, więc korzystam z propozycji mówiących po ujgursku Kazachów, z którymi tu przyjechałem. Pomagają mi załatwić pokój w dworcowym hotelu. Spodziewałem się jakichś trudności, spowodowanych tym, że podobno nie wszystkie hotele przyjmują "białych". Jedynym wolnym pokojem była "jedynka" za szokującą cenę 32 RMB. Pokój składał się z niedomykających się, ale "fruwających" okien, nakrytej cienkim materacem skrzynki służącej za łóżko, telewizora kolorowego z pilotem i wejścia, w które najwidoczniej zapomniano zamontować drzwi. Recepcjonistkę, która była tak miła i zaprowadziła mnie do pokoju, poprosiłem, aby mnie obudziła o godzinie 6-tej. Nie było to łatwe, gdyż dziewczyna mówiła tylko po ujgursku. Rozmawialiśmy więc na migi. Nagle ona pokazała oburącz cyfrę 10. Po co o dziesiątej, skoro autobus mam o 9tej - zacząłem się zastanawiać i pokazywać "szóstkę". Nie pomogło użycie kartki i długopisu. Napisałem 6, ona napisała 10 i upiększyła jakimiś krzaczkami...
Wiedziałem, że nie dogadam się w żadnym ze znanych mi języków, więc przy okienku powiedziałem "Kaszgar" i zamarłem w oczekiwaniu. Panienka za szybą obdarzyła mnie promiennym uśmiechem, co zapewne znaczyło, że nie bardzo zrozumiała dokąd chcę jechać. Przypomniałem sobie, że wiele miast ma różne nazwy, więc spróbowałem z nazwą "Karszi". Podobnie było z "Kaszi". Wokół mnie zgromadził się rozbawiony tłumek. Nie wiem jakim cudem, ale wreszcie udało mi się kupić bilet do miejscowości "Hoszhor". Później, siedząc w autobusie, do samego Kaszgaru nie byłem pewny, czy rzeczywiście tam jadę...
Zabrałem plecak i zacząłem szukać autobusu. Gdy już znalazłem - pojawił się problem. Musiałem własnoręcznie umieścić plecak na dachu. Ale wcześniej musiałem udać się do obsługi dworca, w celu zważenia bagażu. Okazało się, że za jego przewóz na dachu musiałem zapłacić 32 RMB!
Po południu autobus zatrzymał się w jakiejś wiosce na "popas". Trochę obawiałem się lokalnych specjalności kulinarnych, a przede wszystkim, pomny doświadczeń z Yiningu, miałem pewien lęk polegający na kwestii dogadania się. W Krakowie jest taka chińska knajpka. Nawet nieźle tam karmią ale... kucharz nie za dobrze mówi po polsku i nie zawsze to, co otrzymamy jest zgodne z tym, co zamawiamy. Pewien Chińczyk siedzący koło mnie w autobusie chwycił mnie pod rękę i zaprowadził do stołu. Dziwny facet. Jechaliśmy obok siebie już prawie 10 godzin, a on nie odezwał się słowem. Nie chodzi o to, że bał się rozmawiać, czy nie wiedział jak (chyba wiedział, że nijak się nie dogadamy). Dalej milczał. Na stole pojawiły się pierożki z mięsem (nie wiem jakim, ale były dobre) oraz lurowata zielona herbata. Od rana nic nie jadłem. Z wrażenia, przez całą drogę nie czułem głodu. Ale pierożków zjadłem 12, po 1 RMB za sztukę. Mój Chińczyk nie pozwolił mi zapłacić.
Rano obudziły mnie wstrząsy. Po prawej Tien Szań, po lewej Taklamakan, a pomiędzy nimi autobus żwawo pędzący po wertepach (bo tego nie można nazwać drogą).
Monotonia krajobrazu za oknem utrzymywała się do późnego popołudnia. Pierwsze miasto: Aksu. Niskie zabudowania, żołnierze na ulicach, handlarze arbuzami. I dość spory jak na potrzeby komunikacyjne miasta, dworzec autobusowy. Postanowiłem skorzystać z toalety. Na kartce obok babci klozetowej widniała cyfra 5. Trochę dużo, ale potrzeba była ogromna i w tych warunkach niemożliwa do wykonania "na dziko". Wyjąłem więc 5 RMB, a "babcia" zaczęła wydawać mi resztę. Było tego sporo. Za 5 RMB dostałem 40 Fao i 5 Ciao... Prościej mówiąc - mnóstwo kolorowych pieniążków...
***
Weszliśmy do pokoju. Na łóżku ktoś leżał. Kierownik, widząc u leżącego długie włosy, poprosił abym zaczekał na korytarzu - chodziło o to, czy czasem nie dokwaterowano mnie do kobiety.
Długowłosym współlokatorem okazał się studiujący w Chinach Japończyk.
Położyłem się na łóżku i od razu zasnąłem. Rano, niezbyt przytomnie, przedstawiłem się Japiemu, który w pierwszych słowach zaproponował mi ... kostkę mydła. Świetnie. Gorący prysznic to coś, czego mi był o trzeba.
Jako że Japi mówił po chińsku, poprosiłem go więc o "załatwienie" śniadania, ufając, że nie będzie to pies.
Wyszliśmy z hotelu i kierując się w stronę centrum znaleźliśmy jakąś knajpkę.
Wracając do hotelu, zajrzałem do jakiejś agencji turystycznej reklamującej się jako miejsce, gdzie można załatwić "jakieś" permity.
Z pewną taką nieśmiałością rozpocząłem rozmowę z pracownikiem biura. Zdawałem sobie sprawę, że nie powinienem mu ufać, wiec zacząłem od permitu na rejon Karakuli Lake. W pewnej chwili przejęzyczyłem się i zamiast "Taszkargan" powiedziałem "Yarkand". Idąc za ciosem zapytałem o możliwość dostania się z Kaszgaru do Tybetu. Pan zza biurka uśmiechnął się i powiedział, że permit na tą trasę mogę dostać tylko i wyłącznie w Urumczi. Ale żebym się za bardzo nie cieszył, bo: musi nas być pięciu, musimy wynająć przewodnika (50$/dzień), jeepa (100$/dzień) i w końcu musimy cierpliwie czekać przez około 5 tygodni na odpowiedź. Permit kosztuje 50$/os.
Podziękowałem i wyszedłem. Jutro czekała mnie długa podróż przez piaski Takalamakan.