23 maja 1999
Niedzielę rozpoczynamy mszą, jak się potem okazało ekumeniczną, ponieważ parafia ze względów finansowych jest wspólna, katolicko-baptystyczna. Atmosfera jest dużo luźniejsza niż u nas. Ksiądz niemal wszystkich po kolei witał, a jak się dowiedział, że jesteśmy z Polski, to co chwilę podczas mszy nas pozdrawiał. Po mszy zaproszono nas na poczęstunek. Jest to bardzo popularny sposób spotkań całej parafii. Była kawa, herbata, ciasteczka. Przyzwyczailiśmy się, że w niedziele nie robimy śniadania, bo zjemy w kościele.
Popołudnie spędzamy w rezerwacie "Garden of Gods", pełnym wspaniałych form skalnych. Załapujemy się też na darmowy przejazd po pobliskim uzdrowisku. Wieczorem docieramy do Canion City. Nocujemy na campingu za 13,61 USD. Znów marzniemy.
24 maja 1999
Odwiedzamy pobliskie miasteczko westernowe zbudowane dla potrzeb filmów. Widać, że dawno już nie było używane, lecz i tak daje wyobrażenie o życiu sprzed ponad 100 lat. Dodatkową atrakcją jest cogodzinna inscenizacja ze strzelaniną. Wydawało nam się to wówczas warte 12 USD od osoby za wstęp. Potem okazało się, że całkiem podobne miasteczka budowane są również dla celów handlowych i wstęp do nich jest oczywiście bezpłatny. Bilet wstępu uprawniał również do przejazdu wąskotorową kolejką do punktu widokowego skierowanego na najwyższy na świecie most wiszący - "Royal Gorge Bridge". Po moście tym można było, za kolejne 12,95 USD, pospacerować lub przejechać obok niego kolejką linową.
Z Canion City udajemy się dalej na zachód, przebijając się przez góry. Droga w pewnym momencie osiąga przełęcz na wysokości 3.448 m n.p.m., gdzie leży jeszcze sporo śniegu. Na nocleg zatrzymujemy się na małym przydrożnym campingu za tylko 10 USD. Dopiero po rozpoczęciu rozbijania namiotu zrozumieliśmy, dlaczego tak tanio. Po prostu nie ma gdzie tego uczynić. Wszędzie same kamienie. W końcu ucieszeni powodzeniem jedziemy do miasteczka coś zjeść. Była to chyba najdroższa pizza w naszym życiu - 25,30 USD (na wynos). Wysokość (mniej więcej polskich Rysów) i bliskość rzeki sprawia, że jest to nasza najzimniejsza noc w USA.
25 maja 1999
Zwiedzamy kopalnię złota "Old Hundred Gold Mine" (11,95 USD od osoby). Udaje nam się wytargować 2 USD rabatu dla Polaków. Do wnętrza wjeżdża się wagonikiem, potem spaceruje ok.40 minut chodnikiem, poznając techniki wydobywania tego kruszcu. Po wycieczce wspaniała frajda - wypłukiwanie złota. Bawimy się ponad godzinę, ale udało nam się trochę znaleźć.
Pobliskie miasteczko - Silverton jest tutejszą perełką. Wygląda ono jakby czas się tu zatrzymał w latach trzydziestych. Charakterystyczna zabudowa, i co najważniejsze - ono normalnie funkcjonuje i tętni życiem. Dodatkową atrakcją jest turystyczna starodawna kolejka parowozowa kursująca regularnie między Silverton a Durango. Przejazd w obie strony kosztuje 53 USD.
Pomni temperatury panującej w nocy decydujemy się tym razem na nocleg w ogrzewanym domku campingowym za 31,47 USD u wejścia do parku narodowego "Mesa Verde".
26 maja 1999
"Mesa Verde" to park utworzony dla ochrony starych osad Indian z plemienia Anasazi. Były one budowane na półkach skalnych, tak że dostęp do niektórych z nich możliwy jest tylko po drabinach. Do zwiedzania udostępniona jest obecnie jedynie wschodnia część parku. Większość ruin można penetrować samemu, ale dwie największe atrakcje: "Cliff Palace" i "Balcony House" zwiedza się wyłącznie z przewodnikiem, płacąc po 1,75 USD za każdą z nich. Ale to naprawdę nic w porównaniu z przeżyciami, jakich one dostarczają. Był to też debiut naszego nosidełka w warunkach "ekstremalnych". Mieliśmy szczęście być oprowadzani przez prawdziwego Indianina z plemienia Hopi. Cały czas negował niemal wszystkie publikacje na temat Indian i przedstawiał własne teorie ich rozwoju.
Z parku jedziemy do jedynego miejsca w USA, gdzie krzyżują się cztery stany: Kolorado, Utah, Arizona i Nowy Meksyk. Miejsce to nie wyróżnia się niczym szczególnym, ale jest okazja, żeby na nim zarobić (wstęp - 1,50 USD za osobę). Jest to oznaczony punkt otoczony kramami i straganami. Spotykamy tu pierwszych Polaków, a właściwie Polonusów, bo mieszkających na stałe w Chicago.
Wjeżdżamy do Utah. Na nocleg dojeżdżamy do "Monument Valley" drogami wijącymi się wśród wspaniałych czerwonych skał, które przy zachodzącym słońcu wyglądają jeszcze bardziej bajkowo.
Źródło: TravelBit