30 maja 1999
Niedzielę zaczynamy mszą, po której znów załapujemy się na śniadanko. Opuszczamy Flagstaff, udając się na północ w kierunku Utah. Po drodze zbaczamy do rezerwatów: "Sunset Crater" i "Wupatki". Pierwszy prezentuje skutki działalności wulkanicznej, oferując miedzy innymi spacery po lawie. Drugi umożliwia zwiedzenie ruin osad Indian, którzy przywędrowali na te ziemie zwabieni żyzną powulkaniczną ziemią. Rezerwat ten nie zapisze się jednak pozytywnie w naszej pamięci. Choć nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Każde doświadczenie, nawet złe, czegoś nas przecież uczy.
Najpierw złapaliśmy gumę. Ale sprawdziło się przysłowie, że prawdziwego przyjaciela poznaje się w biedzie. Kilku ludzi pospieszyło nam zaraz z pomocą, prześcigając się w możliwościach jej udzielenia. Problem więc szybko zażegnaliśmy. Potem przy jednej z osad zostawiliśmy śpiące dziecko w samochodzie i szybko "oblecieliśmy" ruiny. Wracając, już z daleka zobaczyliśmy kręcących się koło naszego auta strażników. Drzwi otwarte, dziecko płacze. Okazało się, że ktoś "usłużny" zaalarmował straż, że w jakimś samochodzie zostało pozostawione dziecko. Musieliśmy poczekać na szefa straży, który przez pół godziny umoralniał nas i wzbudzał ogromne poczucie winy. Zagroził 500-dolarowym mandatem, a nawet umieszczeniem dziecka w sierocińcu do czasu wyjaśnienia sprawy. Ale ponieważ zdarzyło nam się to pierwszy, i ... ostatni, raz, więc skończyło się na ustnej reprymendzie. Potem dowiedzieliśmy się, że na punkcie dzieci Amerykanie są naprawdę bardzo czuli, i że mówione przez strażnika słowa wcale nie musiały być bez pokrycia.
W dalszej drodze ku Utah dojechaliśmy do mostu nad Kolorado (aż dziw, że taka mała rzeczka mogła mieć kiedyś tak rozległe koryto), skąd po dalszych kilkunastu kilometrach dotarliśmy aż do jej koryta w miejscu, gdzie ponad sto lat temu odbywała się przeprawa promowa. Wjeżdżamy ponownie, teraz już na dłużej, do Utah, bodaj najpiękniejszego stanu.
31 maja 1999
Przed południem zwiedzamy park "Zion", jakże inny od pozostałych. Mnóstwo tu zieleni, która wraz ze skałami i wodospadami sprawia wrażenie, jakby tak właśnie miał wyglądać raj. Park ten chyba najbardziej przypomina polskie parki narodowe. Mnóstwo łatwych szlaków, ale i dużo ludzi.
Popołudnie spędzamy w parku "Bryce Canyon". Atrakcją są różnokolorowe formy skalne zbudowane z miękkich skał. Widziane z góry dają wrażenie miasta z wieloma wieżami. Decydujemy się na dwugodzinne zejście w dół, aby przyjrzeć się im z bliska. Szlak kluczy niczym w labiryncie, przebijając się co jakiś czas naturalnymi mostkami. Z powrotem, za namową napotkanych turystów, wracamy ogromnym fantastycznym wąwozem, w którym ścieżka zygzakiem pnie się stromo w górę. W parku tym przekonaliśmy się, jak ważne są przemyślane zakupy i że niska cena powinna zastanawiać, nawet w USA. "Wypstrykaliśmy" cały film kupiony okazyjnie. Po wywołaniu okazało się, że zdjęcia wyszły bardzo dobrze, ale ... czarno-białe. Ucieszeni niską ceną filmu nie zauważyliśmy napisu "black and white".
Nocujemy w oryginalnym indiańskim "tee-pee" za 22,89 USD (tylko 5 USD więcej niż w swoim namiocie).
1 czerwca 1999
Dużo czasu zajmuje nam dojazd krętymi drogami do parku "Capitol Reef". Swoją nazwę zawdzięcza on skale przypominającej wyglądem Kapitol w Waszyngtonie. Wąska nieutwardzona droga w parku wije się wśród wysokich skał, dając możliwość zabawy, w którą stronę będzie następny zakręt. Większa jej część jest jednak dostępna wyłącznie dla jeepów. Na końcu drogi ogólnodostępnej rozpoczyna się, nie mający chyba końca, łatwy szlak w głąb wysokiego wąwozu. Wrażenie niesamowite. Zdaje się, że oba krańce wkrótce się zejdą ale robisz skręt i znów długa prosta do następnego zakrętu.