27 maja 1999
Rano zwiedzamy okoliczny rezerwat. 2,50 USD za wstęp od osoby jest chyba jedną z najlepszych inwestycji turystycznych w USA. Można bez żadnych ograniczeń kluczyć wśród wyrastających spod ziemi ostańców. Lepiej jednak zwiedzać je samochodem, gdyż są rozrzucone na dużej przestrzeni. Według informacji umieszczonej na głównym parkingu 17-milowa pętla drogi gruntowej przechodzącej obok najciekawszych miejsc powinna być przejezdna dla wszystkich samochodów osobowych. Nie poleca się jej jednak dla kabrioletów. Po jej przebyciu zrozumieliśmy dlaczego. Wychodząc z auta trzeba było dobrze zapamiętać, gdzie je zostawiamy, gdyż przyjęło zabarwienie okolicznego piasku. "Monument Valley" bywa nazywane westernowym Hollywood, z uwagi na typowe dla tego gatunku scenerie. Nam również udało się zobaczyć na planie cowboy-ów, Indian i wozy osadników.
Po południu zwiedzamy znajdujący się już w Arizonie park narodowy "Petrified Forest", którego głównymi atrakcjami są: pustynia "Painted Desert" (zmieniająca swe zabarwienie w zależności od pory dnia) oraz skamieniały las, od którego park bierze swą nazwę.
Decydujemy się na nocny przejazd na południe stanu, niemal aż do granicy z Meksykiem, do Tucson. Naszym celem są kaktusy "saguaro", z których mnogości słynie ten region. Śpimy w samochodzie w sercu parku narodowego "Saguaro", jedynego do którego wstęp jest bezpłatny. Nareszcie jest ciepło.
28 maja 1999
Pobudka w kaktusowym gaju robi niesamowite wrażenie. Co chwilę stajemy aby zrobić sobie zdjęcie z kaktusami o najdziwniejszych kształtach. Wymyślamy nawet dla nich nazwy. Dochodzą one do kilkunastu metrów wysokości. Mają po kilkanaście odnóg ("kończyn"). Niektóre z nich (mające po dwie "kończyny") przypominają kształtem człowieka. Dlatego też saguaro nazywa się tutaj cowboy-ami pustyni.
W centrum turystycznym dowiadujemy się, że dodatkową atrakcją parku "Saguaro" jest "Desert Museum" (8,95 USD od osoby). Jest to połączenie ogrodu zoologicznego z botanicznym. Zwierzęta są jednak bardziej dostępne dla zwiedzających poprzez zastosowanie specjalnych szyb, przejść i tuneli. Można np. oglądać świstaki baraszkujące na powierzchni ziemi, a gdy spłoszone schowają się pod ziemię, zejść do tunelu i oglądać ich życie w norce. Podobnie wydrę możemy obserwować znad i spod wody. Flora to przede wszystkich, co zrozumiałe, kaktusy. Jedne ogrody przedstawiają różne ich rodzaje, inne z kolei poszczególne fazy ich rozwoju (od kaktusianego niemowlaka do emeryta). Dzięki naocznej lekturze łatwiej było nam potem odnajdować ich osobliwości na terenie parku.
W ten dzień odwiedzamy jeszcze katolicką misję "San Xavier", leżącą na południowym krańcu Tucson. Tu już nic nie przypomina Ameryki, tylko Meksyk. Nawet odległości na południe od centrum Tucson podawane są już w kilometrach (na autostradzie też). Chciałoby się pojechać jeszcze dalej kilkadziesiąt mil do granicy. Coś musi jednak zostać na następny raz, a w USA czeka nas przecież jeszcze tyle cudownych miejsc.
Decydujemy się na nocleg podjechać jak najbliżej Wielkiego Kanionu, aby następnego dnia go zwiedzić. Cała droga wiedzie autostradą. Pokonanie więc 300 mil to "zaledwie" 3,5 godziny jazdy. Późnym wieczorem docieramy do Flagstaff, gdzie na campingu śpimy 2 noce (19,69 USD za noc). Jest to chyba najlepiej zorganizowany i zaopatrzony camping, na którym nocowaliśmy, ale też zbiurokratyzowany aż do przesady. Gdy następnego dnia rano poszedłem przedłużyć pobyt, okazało się, że dobrze zrobiłem, idąc tak wcześnie. Nasze miejsce mogło być zarezerwowane telefonicznie dla kogoś, kto co prawda przyjedzie dopiero wieczorem, ale nie będzie już możliwości zmiany jego rezerwacji. Mimo że połowa miejsc będzie wolna, to ja będę musiał złożyć namiot i ... rozbić go np. 5 metrów dalej.
29 maja 1999
Cały dzień zarezerwowaliśmy na Wielki Kanion. Po dwóch dniach wyczerpującej jazdy długo się zbieramy. Docieramy do parku dopiero około południa. Wielki Kanion to nie tylko rozpadlisko ale także olbrzymie przedsiębiorstwo turystyczne. Centrum południowej krawędzi stanowi wioska Grand Canyon Village. Trzeba zostawić w niej samochód. Parkingów jest mało, więc auta stoją gdzie popadnie. Poruszać się po parku można albo piechotą, albo często kursującymi wzdłuż krawędzi kanionu bezpłatnymi autobusami. Decydujemy się dojechać do końca i wrócić ścieżką. Na przystanku czeka długi ogonek ludzi. No tak, dziś jest sobota. Zdyscyplinowanie Amerykanów daje jednak efekty i po godzinie siedzimy już w autobusie. Z mapy wynika, że nie powinniśmy mieć problemów, idąc z wózkiem. Rzeczywistość okazuje się jednak inna. Przy mocno nadwyrężonych mięśniach przy przenoszeniu wózka niemal nad samą przepaścią decydujemy się również drogę powrotną częściowo pokonać autobusem, robiąc co jakiś czas wypady do krawędzi.
Byliśmy nastawieni na to, że widok kanionu rzuci nas od razu na kolana. Nic takiego jednak się nie stało. Pierwszy raz zobaczyliśmy go z tarasu hotelu w wiosce. Gwar, hałas, mnóstwo ludzi. Nie tego się spodziewaliśmy. Poza tym, gdzie jest rzeka Kolorado? Z wioski nie widać dna kanionu. Dopiero, gdy obserwuje się go w ciszy i to z miejsca gdzie widać rzekę, robi ogromne wrażenie. Niesamowita gra kolorów. Urwiska i strome skały gdziekolwiek okiem sięgnąć. Ponoć prawdę o kanionie można poznać dopiero schodząc na jego dno. Jest to jednak wycieczka minimum na dwa dni. Można ułatwić sobie zadanie, odbywając podróż na osiołku, którego dobór odbywa się przez ważenie pasażera na specjalnej wadze.
Źródło: TravelBit