Start
Wyruszyliśmy 1 lipca 1995 roku z Siemianowic Śląskich i po przejechaniu przez Czechy, Niemcy, Francję i Hiszpanię, szóstego dnia rano stanęliśmy w Algerciras na przystani promowej. Dlaczego zabrało nam to aż tyle czasu? Po pierwsze, z wiadomych przyczyn (opłaty) unikaliśmy jak ognia autostrad we Francji i Hiszpanii, co znacznie wydłużyło czas jazdy, a po drugie kierowca to też człowiek.
Algeciras
Znajduje się tutaj całe mnóstwo kas sprzedających bilety. Przebiegliśmy przez wszystkie łudząc się, że uda nam się znaleźć konkurencyjną ofertę. Niestety wszędzie obowiązują jednakowe ceny i nie ma mowy o targowaniu się. ISIC nic nie daje. Po długotrwałych bojach udało się zyskać dosłownie kilka peset rabatu i to wszystko. Na promie należy dobrze pozamykać samochód, nie chcąc przeżyć niemiłej niespodzianki. Na trasie Algeciras - Ceuta pływają różne promy - wszystko zależy od szczęścia (cena zawsze ta sama). W jedną stronę płynęliśmy łajbą, która kolebała się prawie 1,5 godziny, zaś w drugą promem, w którym wnętrze wyglądało jak w samolocie, a rejs trwał 35 min. (nie było można za to wyjść na pokład). Wybraliśmy Ceutę z kilku powodów. Po pierwsze - bilet jest dużo tańszy niż do Tangeru. Po drugie - koniecznie należy zatankować w Ceucie na którejś z dziesiątek stacji, jakie znajdują się na tym skrawku ziemi. Cena ropy to ok. 45 pts., czyli prawie dwukrotnie mniej niż w Hiszpanii. Idąc za radą przewodnika chcieliśmy wymienić w Ceucie pieniądze. Cała gonitwa po bankach w poszukiwaniu dirhamów okazała się zupełnie bezsensowna, gdyż nigdzie ich nie było. Jak się potem okazało, można to zrobić bez najmniejszego problemu na granicy po stronie marokańskiej. Na granicy Hiszpanie obeszli się z nami dość łagodnie, ale na stronie marokańskiej nie poszło już tak gładko. Zajął się nami groźnie wyglądający urzędnik w dżelabie, który bardzo nam pomógł załatwić wszelkie formalności. Należało wypełnić kwestionariusze, odstać w kolejce do dwóch okienek i pokazać się osobiście przed wydaniem paszportu. Kierowca załatwiany był w osobnym pomieszczeniu. Trochę z niepokojem patrzyliśmy na ludzi przed nami, którzy wyładowywali wszystkie rzeczy z wozu na platformę. Po chwili podszedł do nas oficer wyglądający na kogoś dla kogo poczucie humoru jest czystą abstrakcją (nie radzę tego sprawdzać) i oczywiście kazał wszystko wyjąć. Z pomocą naszego opiekuna dał się zadowolić sprawdzeniem około 1/4 rzeczy i dał nam spokój. Po wymianie pieniędzy nasz urzędnik z typowo marokańską bezpośredniością oświadczył, że chciałby otrzymać prezent, a najlepiej, gdyby to były pieniądze. Z czasem przyzwyczailiśmy się do takiej bezpośredniości, tak że przy wyjeździe nie szokował nas widok, gdy jeden pan wręczał urzędnikowi w okienku łapówkę na oczach wszystkich, a ten go przepuszczał bez problemu. Tak oto znaleźliśmy się w Maroku.
Wybrzeże atlantyckie
Pokonanie trasy Ceuta-Tiznit, czyli około 1100 km, zajęło 8 dni. Jest to wystarczająco dużo czasu, ale wymaga dość intensywnego zwiedzania. Po przejechaniu granicy trafiliśmy do małego miasteczka Sebta na pierwszy rozjazd z drogowskazem. Odtąd należy się przestawić na marokańskie warunki oznaczenia dróg i wytężać uwagę, aby odpowiednio skręcić. Ogólnie oznaczenia nie są złe, a jakość dróg zaskakująco dobra. Proponuję drogę wzdłuż wybrzeża do Tangeru. Jest ona bardzo malownicza, ale należy uważać na mgły i bardzo silne wiatry, które usiłowały wprost zepchnąć nas z drogi.
Tanger
Na nocleg wybraliśmy kemping Miramonte- całkiem przyzwoity, cena 15 DH za osobę, 10 DH za namiot. Co ważne - do mediny mieliśmy tylko 10 min. drogi. Pod kempingiem plaża (zimna i brudna woda), na której w nocy można zostać zaatakowanym przez patrol żołnierzy marokańskich. Wejścia na kemping strzeże solidna brama, ale reszta otoczona jest półmetrowym murkiem - nie zostawiać dobytku bez opieki. Co zwiedzić? Oczywiście wszystko co się da, a szczególnie pałac Dar El-Makhzen z muzeum etnograficznym i archeologicznym (u kasjerki można podziwiać pomalowane henną dłonie w tradycyjne berberyjskie wzory), kazbę, muzeum miniatur wojskowych. W Tangerze można kupić ładne jedwabne damskie dżelaby, które właśnie tutaj okazały się być najtańsze.
Cap Spartel i Grottes d'Hercule
Jadąc na południe polecam zatrzymać się w tych miejscach, a szczególnie w grotach. Należy zdecydowanie opędzać się od handlarzy, natomiast przy wejściu do groty można kupić bardzo ładne i tanie czapki. Dziadek, który ofiarował swoje usługi przewodnickie, zadowolił się kilkoma dirahmami, za to zwrócił nam uwagę na pewne szczegóły, których byśmy sami nie zauważyli.
Źródło: TravelBit