1. dzień - Manila
Jak to w przypadku hosteli poleconych w Lonely Planet bywa, cena okazuje się wyższa niż ta wymieniona w książce. Zostawiam plecak i idę obejść inne okoliczne hostele. Wszędzie nie dość że drogo, to jeszcze nie ma wolnych miejsc. Na koniec trafiam na hostel w Lonely Planet nie wymieniony (sąsiednie drzwi do "Juan Place"). Miejsce jest, cena najniższa z tych, które sprawdziłam. Za łóżko w 4-osobowym dormitorium płacę 145 peso. Na luksusy nie liczę, dziwię się nawet, że wiatrak działa.
2. dzień - Manila
Około 23. podjeżdżam w pobliże lotniska (po północy jest kłopot z jeepneyami). Kolejne 3 godziny włóczę się po ulicach, obserwując życie nocne. Właśnie zwija się uliczny bazar, a w pobliskim kościele (bez drzwi - otwartym przez całą dobę) pełno jest modlących się ludzi! Zresztą - śpiących także. Rozmawiam też z ochroniarzami klubów nocnych, w których można wypożyczyć sobie dziewczynę do towarzystwa. Wejście - 60 peso, tylko dla panów, ale pozwalają mi zajrzeć.
Na lotnisko odprowadza mnie jeden z poznanych w barze go-go ochroniarzy. W swojej naiwności łudzę się, że się na lotnisku prześpię, ale gdzie tam.
3. dzień - Manila-Cebu
W sumie odwiedzam trzy świątynie. Pierwszą (najniższą) można sobie darować. Drugą też, chyba że komuś zależy na filozoficznych dysputach z chętną do tego obsługą. Trzecia, ta o której wyżej mowa jest faktycznie ciekawa i bardzo kolorowa, choć mocno "turystyczna". Ciekawa też jest i okolica - rezydencje bogaczy, takie filipińskie Beverly Hills. Poza tym - całkiem ładne widoki.
W dół udaje mi się zabrać na stopa. Po powrocie do miasta zaliczam standardową trasę turystyczną, na którą składają się: Colon Street (najstarsza ulica na Filipinach, nazwana ku czci Krzysztofa Kolumba; tak naprawdę nic wyjątkowego - zwykłe sklepy, fast-foody), XVI-wieczny Fort San Pedro (miłe miejsce aby odpocząć - wstęp 10 peso), krzyż Magellana (postawiony przez wyżej wymienionego w 1521 roku), bazylika Minor del Santo Nińo (jeden z najstarszych kościołów kraju; najważniejsza jest w niej słynąca z cudów figurka małego Jezusa). Zahaczam też o punkt informacji turystycznej (w innym miejscu niż piszą w Lonely Planet - przy ulicy Lapu-Lapu). Na koniec trafiam na bazar - tu dopiero jest folklor! Kupuję owoce (mango po 3 peso, kilka kawałków jack-fruit za 10 peso) i wieczorem urządzam sobie ucztę. A na marginesie - całe popołudnie znowu leje...
4. dzień - Cebu- Talibon - Carmen - Czekoladowe Wzgórza
Zostawiam plecak w dormitorium i idę zdobywać wzgórza. Pytam miejscowych, czy są tu żmije. "Są, ale rzadko!" - życzliwie informują. Nie jest to odpowiedź, która mnie w pełni zadowala. Wdrapuję się na wzgórze najwyższe i najbardziej strome, co wcale nie jest takie proste. Trawy porastające zbocze są śliskie po deszczu, a do tego ostre. Wybranie się w tenisówkach i w krótkich spodenkach jest dużą pomyłką - na szczyt dochodzę, ociekając krwią, niczym po biczowaniu.
W drodze powrotnej zachodzę do miejscowych gospodarstw. Zaprzyjaźniam się z życzliwymi Filipińczykami, którzy częstują mnie maniokiem i świeżo wyrwanymi z ziemi orzeszkami ziemnymi.
Wieczór spędzam przy piwie z poznanymi Niemcami i Amerykanami.
5. dzień - Czekolalowe Wzgórza - Baclayon - wyspa Panglao - Tagbilaran - Cebu
Okazuje się, że na wyspie nie ma co liczyć ani na jeepneye, ani na autobusy, a wynajęcie taksówki jest bardzo drogie. Mam jednak sporo szczęścia - łapię się na stopa, a sympatyczny Ashley jest tak życzliwy, że dzwoni do pracy i załatwia sobie wolne na obwiezienie mnie, gdzie tylko chcę. Jedziemy do jaskiń Hinagdanan (wstęp 5 peso), w których można się kapać, potem zaś na plażę. Nie zależy mi na opalaniu - chcę zrobić jedynie kilka kiczowatych zdjęć typu palmy i morze. Marzy mi się jakaś dzika, romantyczna plaża bez turystów. Docieramy do Alona Beach, gdzie owszem jest ładnie, ale turyści są. Wszędzie ci Amerykanie - myślę sobie na widok opalającej się nieopodal dziewczyny. Siadamy w cieniu, popijamy colę, a tymczasem dziewczyna wstaje. - Cześć - mówi po polsku. Z wrażenia omal się nie dławię. Spotkaną na drugim końcu świata rodaczką okazuje się znana w kręgach podróżniczych Monika Govenlock. Spotkanie jest bardzo owocne - zwłaszcza dla mnie, bo Monika i jej mąż opowiadają mi o Palawanie, na którą to wyspę dopiero się wybieram.
Wieczorem, w Cebu, jadę do kompleksu handlowego zwanego SM City. Babskim nawykiem zaglądam oczywiście do sklepów (tanio!), ale tak naprawdę moim celem jest internet-cafe. Godzina dostępu do internetu kosztuje tylko 25 peso! Wysyłam informacje do znajomych w Polsce, sprawdzam swoją skrzynkę, załatwiam sprawy służbowe.
Dopiero późnym wieczorem, po kolacji w mojej ulubionej tutejszej sieci Jollibee docieram do hotelu YMCA, w którym mam zdeponowany plecak i zarezerwowane miejsce. Okazuje się jednak, że rezerwacja sobie, a wolnych miejsc w najtańszych pokojach nie ma. Drogiego pokoju wziąć nie chcę, tym bardziej że i tak sobie specjalnie nie pośpię, skoro bladym świtem muszę być na lotnisku. Gdy zdesperowana postanawiam od razu jechać na lotnisko - tani pokój jednak cudownie znajduje się. Niestety nie ma wody, o czym przekonuję się dopiero w momencie napastowania sobie zębów. Ratuje mnie coca-cola.
Źródło: TravelBit