Chersonez, Mischor
Dzień siódmy 14 lipiec
Obładowani jak wielbłądy marszrutką, promem (opłata za bagaż) i znów marszrutką docieramy do dworca autobusowego w Sewastopolu. Próbujemy zostawić bagaż, ale nie jest to łatwe. Znajdujemy zabite, zardzewiałe skrytki "na szyfr", które oczywiście nie działają. Za 0.90HR trzeba wykupić kwitek, a potem odnaleźć panią, która jeśli akurat będzie miała czas to odblokuje ten sejf. Niestety plecak Leszka jest za duży jak na ukraiński standard. Po ostrej wymianie zdań pani odblokowuje skrytki korbą, a plecak Leszka ląduje na zapleczu. Marszrutką za 1HR wyruszamy w kierunku Chersonezu, starożytnej greckiej kolonii. Mijamy pomnik św. Włodzimierza i docieramy do wejścia (znów bilety studenckie za 4HR/os). Zachowała się mennica, dwa amfiteatry, mury, baszty, port, bazylika (obecnie nowa cerkiew) oraz kolumny świątyni Hermesa (widoczne na banknocie 1 HR). Wszędzie pełno ruin oraz ludzi, którzy np. rzucają kamieniami w zabytkowy dzwon (?!). Szybko zanurzamy się w czystym morzu, a potem konsumujemy pielmienij w restauracji.
Kelnerki jak zwykle odstawione, ale kompletnie niekumate, o znajomości języków obcych nie wspominając. Obserwujemy jak wśród ruin pasą się kozy, gdzieniegdzie wybudowano baraki z blachy – Chersonez to ciekawy zabytek, ale czegoś tu znowu brakuje. Marszrutką wracamy na dworzec, odbieramy plecaki i o 13.50 wyjeżdżamy do Ałupki (bilet 6.56HR/os). Zajmujemy miejsca na tylnym siedzeniu autobusu typu "ogór", ale udaje nam się nie płacić za plecaki. W drodze plany ulegają zmianie - w autobusie poznajemy sympatyczną parę z Trójmiasta (Sylwia i Maciek), którzy namawiają nas, żeby wysiąść jeden przystanek za Ałupką, w Mischorze. Po drodze podziwiamy przepiękną przyrodę - morze, wyrastające z niego skały, góry oraz ciekawą roślinność. Mijamy też wiszącą na skale cerkiew Zmartwychwstania w Foros. Po małym zamieszaniu wysiadamy na stacji Mischor - okazuje się, że to górna trasa, a do miejscowości trzeba zejść 6 km w dół. Wędrujemy razem próbując złapać stopa, w końcu pieszo docieramy na miejsce i próbujemy znaleźć nocleg.
Na przystanku rzuca się na nas kłębowisko sępów oferujących kwatery. Niewielu chce przyjąć turystów na 2-3 dni. Idziemy obejrzeć kwaterę u babci na górce, ale nie ma tam prysznica, więc decydujemy się na nocleg u jej sąsiadów. Pokoiki czyste, nowe i w porównaniu do okolicznych ruder bardzo ładne. O tym, że gospodarze są "esesmanami z Kambodży" dowiemy się znacznie później. Po rozładowaniu się w siedem osób w dwóch pokojach wyruszamy na betonową plażę i "podziwiamy" kurort. Po powrocie - pierwsze starcie z babą. Dyskusje co do ceny i warunków mieszkania są zażarte, ale to dopiero początek. Pod prysznic mamy wchodzić bez butów, podobnie do pokoi. Absolutnie nie wolno gotować wewnątrz ani za długo trzymać czajnika z kipiatokiem - za dużo wilgoci! Lista nakazów i zakazów jest bardzo długa, a nad wszystkim czuwa dzielny cerber-inwigilator dziadek. Mimo wszystko wieczór upływa przyjemnie przy sałatce z pomidorów i na rozmowach z nowopoznaną parą.
Źródło: informacja własna