Ałuszta, Sudak
Dzień dziesiąty 17 lipiec
Około 7.00 budzi nas stukanie w drzwi i inne hałasy - to mściwa baba, która twierdzi, że skoro my hałasowaliśmy w nocy, to ona nie pozwoli nam pospać! Pomału zbieramy się, żeby zdążyć na autobus do Ałuszty 9.50. Pakujemy plecaki i bez wylewnych pożegnań opuszczamy bazę w Mischorze. Po dojściu do przystanku okazuje się, że zrobiliśmy błąd nie kupując biletów wcześniej, teraz nie ma już miejsc. Kierowca kategorycznie odmawia zabrania siedmiu dodatkowych pasażerów z plecakami. Na szczęście szybko udaje nam się złapać busik, który za 2,50HR dowozi nas na dworzec autobusowy w Jałcie.
Trolejbus do Ałuszty odjeżdża o 11.08 (bilet 2.04HR + 1.20HR za wszystkie bagaże, czas jazdy 1,5 godz.). Dworzec jest szary i brudny, pełno tam dziwnych ludzi, pijaków i przebierańców, a pani w barze nie chce nam niczego sprzedać, bo akurat ma przerwę. Trolejbus do stary rzężący ogór, który nie rozwija prędkości powyżej 20km/h. Przystanki są co 5 minut, dlatego podróż trwa tak długo, możemy za to do woli podziwiać ciekawe kształty Ajudahu i Czatyrdahu.
Ałuszta wygląda zupełnie inaczej niż miasta, które dotąd widzieliśmy - jest skromnie, biednie, szaro i nie ma blokowisk. Jest za to fajny bazar, gdzie ceny są niższe, a wybór o wiele większy - nareszcie to już nie kurort. Większość produktów pochodzi oczywiście z Polski. Tu rozstajemy się z Maćkiem i Sylwią - oni chcą jeszcze zaliczyć góry. Kupujemy bilety do Sudaku ignorując watahy taksiarzy, którzy chcą nas podwieźć za jakieś astronomiczne kwoty (bilet na autobus 8,56HR/os + 5HR dla kierowcy za bagaż, odjazd 15.00). Mamy przed sobą 2,5 godz. oczekiwania, więc siadamy w przydworcowym barze "Surpriz". Rzeczywiście czekała nas niespodzianka, bo na pierogi czekamy godzinę, a na rachunku dopisano nam 10% ekstra - niby pensja dla kelnerki. Próbujemy to wyjaśnić, w końcu przychodzi kierowniczka i wszczynamy małą awanturkę, którą kończymy komentarzem o wejściu do Europy. Wychodzimy lekko zdegustowani. Logujemy się w autobusie (bagaże po raz pierwszy w bagażniku), niestety okna są zablokowane, jest za to nawiew, który oczywiście nie działa. Znów robimy małe zamieszanie, gdy okazuje się, że nasze miejsca są już zajęte.
Trasę 70km pokonujemy w 3 godz. w żółwim tempie przez górskie drogi w ponad 40-stopniowym upale. "Ogór" o dziwo daje sobie radę. Dyskomfort rekompensują nam jedynie piękne widoki na góry, morze, winnice, pola i biedne szare miasteczka. Jedynie nad samym morzem widać kolorowych turystów. Wyczerpani docieramy na miejsce i wysiadamy na szaroburym dworcu w Sudaku. Tam od razu dopada nas zgraja naganiaczy, ale na to jesteśmy już przygotowani. Włodek wita ich hasłem: "Zdrastwujtie! Szukamy kwatery i płacimy 10 dolarów!". To co się tam działo warto było zobaczyć. Trudno było nam nawet wyjąć plecaki z bagażnika. Szybko okazuje się, że na 2-3 dni nie ma aż tak wielu chętnych. Oglądamy kilka miejsc, w końcu lądujemy w małym przytulnym pokoiku na poddaszu u miłej rodzinki (2$/os). Chyba jest to najmilsze miejsce na całej trasie. Dom jest otoczony ogrodem i pergolami z winogronami, są dzieci, małe kotki i szczeniaki. Jest skromnie, ale miło i swojsko.
Natychmiast udajemy się na plażę. Ku naszemu zaskoczeniu w tym szaroburym mieście jest piękny bulwar oraz deptak z mnóstwem stylowych knajpek, barów oraz dyskotek. Plaża też jest zaskakująco ładna - po prawej stronie rozciągają się skały Nowego Świata oraz twierdza na tle zachodzącego słońca. Robi się ciemno, więc postanawiamy wracać. Wtedy gubi nam się Leszek, a my posilamy się szybko hot-dogami (tu wybucha kolejna awanturka, gdy panie chcą nas oszukać i dać połowę porcji). Wracamy do domu obserwując rewię mody i życie nocne rosyjskich wczasowiczów - w każdej knajpce scena z rurką oraz "tygrysice" w lateksie. Degustujemy wina krymskie na bazarze, jesteśmy świadkami szybkiej akcji - na hasło obława w sekundzie ze stołów wszystko znika. Ogólnie, wszędzie króluje kicz i tandeta, jak to w kurorcie. Wracamy zmęczeni i zasypiamy.
Dzień jedenasty 18 lipiec
Po śniadaniu powoli wyruszamy w stronę średniowiecznej twierdzy genueńskiej. Znów udaje nam się kupić tańsze bilety (za 4HR/os, normalnie dla obcokrajowców 8HR). Wspinamy się pod górę wzdłuż baszt i murów obronnych, ze szczytu rozciąga się piękny widok na zatokę, miasto i skały Nowego Świata. Jak zwykle spotykamy wielu Polaków, ale jest strasznie gorąco, więc szybko schodzimy w dół, by jak najszybciej zanurzyć się w morzu. Na skałkach jest mnóstwo ludzi, ale sprytnie udaje nam się wejść na teren bazy nurkowej. Oglądamy ich sprzęt i rozkładamy się na skałkach. Tam sporo golasów oraz ludzi okładających się zdrowotna glinką. Opalamy się i długo nurkujemy w bardzo ciepłej wodzie (meduzy, skorpeny, kraby, krewetki, łąki glonów). Około 18.00 wracamy z plaży i konsumujemy bakłażany, cukinie i lokalne sałatki.
Wieczorem udajemy się na deptak, żeby dalej poobserwować życie nocne i rewię mody. Po drodze łamiemy się i po raz pierwszy ryzykujemy po kawałku tortu (bardzo smaczny i nikt nie zachorował). Znów degustujemy wina i obserwujemy kurort - odrapany brudny Sudak nocą zamienia się w Las Vegas! Wszędzie światła, neony, muzyka, wesołe miasteczka oraz knajpy z programami "artystycznymi" - taniec, śpiew oraz rozbierający się panowie i panie na rurkach, wszystko raczej totalnie kiczowate w myśl zasady - byle dużo, głośno i maksymalnie kolorowo. Włodek z Marysią wracają wcześniej, a reszta bandy zalicza jeszcze dyskotekę ze zdumieniem obserwując tamtejsze obyczaje.
Źródło: informacja własna