Teodozja
Dzień dwunasty 19 lipiec
Rano zastanawiamy się nad dalsza trasą. Możemy jechać autobusem do Symferopola (większe prawdopodobieństwo kupienia biletów powrotnych) lub do Teodozji (może być problem z biletami, ale jest jeszcze parę rzeczy do obejrzenia). Zwycięża drugi wariant, ponieważ żal nam już żegnać się z morzem. Kupujemy bilety na autobus do Teodozji (5,50HR, wyjazd 13.00) i odpoczywamy w ogrodzie. Strzelamy pamiątkowe zdjęcie w naszym pokoiku i dziękujemy miłej gospodyni. Autobus rusza na popych, ale do Teodozji docieramy bardzo szybko - tu już nie ma gór i drogi nie są takie kręte. Znów mijamy biedne wioski i niekończące się winnice. W Teodozji okazuje się, że musimy podjechać do głównego dworca autobusem (0.60HR + 0.40HR za bagaż). Włodek z ogromnym plecakiem na plecach mówi, że u niego "bagaża niet", więc nie płacimy - w tym kraju wszystko jest umowne.
Udajemy się na dworzec i nie wierzymy własnym oczom. U kresu naszej podróży po raz pierwszy widzimy ładne, czyste, zadbane miasteczko na poziomie europejskim - wszędzie odnowione kamieniczki, kosze na śmieci, kwiaty, eleganckie sklepy i kafeje. Dworzec też jest piękny i znajduje się dosłownie na plaży (przed dworcem oczywiście ogromny pomnik Lenina). Lekko zestresowani próbujemy kupić bilety. Jak zwykle niekumate panie w informacji (sprawka - 0.60HR) udzielają fikcyjnych informacji, przed kasą ogromne kolejki, a ludzie kupują bilety z dwutygodniowym wyprzedzeniem! Po długim oczekiwaniu okazuje się, że są pojedyncze miejsca na pociąg do Lwowa. Kupujemy bilety, niestety wszystkie w różnych przedziałach i odległych od siebie wagonach (60 HR z Dżankoj do Lwowa, wyjazd 21.07 o godz. 1.16). Trochę nas to przeraża - takie rozdzielenie wywołałoby masę komplikacji (bezpieczeństwo, dzielenie pieniędzy, jedzenia, dokumentów). Jesteśmy lekko zdołowani, ale najważniejsze że mamy bilety i możemy wracać.
Szukamy noclegu u przydworcowych naganiaczy. Wybieramy sztywną panią, która proponuje nam 1 pokój blisko dworca za 12$. Mieszkanie jest dość ładne, schodzimy z ceną do 10$/pokój i pani zostawia nas samych w pustej kawalerce. Nareszcie odrobinę prywatności! Wyruszamy na miasto - Teodozja robi naprawdę miłe wrażenie, żałujemy, że nie przyjechaliśmy tu wcześniej. W świetnej i czystej knajpce jemy naprawdę smaczny obiad, a potem oglądamy baszty, cerkwie ormiańskie, grób Ajwazowskiego oraz meczet, o którym ponad godzinę opowiada nam bardzo sympatyczny Tatar, jak się później okazało imam. Powoli slumsami dochodzimy do części portowej (wszędzie pełno strzykawek!) i oglądamy pozostałości kolejnej twierdzy genueńskiej i stare cerkwie. Robi się ciemno, więc wyruszamy w stronę domu - latarnie są wygaszone, nawet samochody i autobusy jeżdżą bez świateł. Kupujemy wino, spacerujemy po bulwarze. Nocą znów wszystko nabiera innego wymiaru - nie widać biedy, tylko grę świateł i rewię. Wracamy do domu i tu nasz zachwyt kwaterą kończy się - po zmroku na łowy wyruszyły tysiące karaluchów. Są dosłownie wszędzie! Rozbawieni i bezsilni gramy w Uno, nabijając się z Leszka, któremu tym razem przypadła podłoga. Przy dźwięku rozpylanego preparatu owadoniszczącego zasypiamy z karaluchami.
Źródło: informacja własna